Było nas trzech w każdym z nas inna krew – aż się prosi zacząć recenzję koncertu IPT Trio w Teatrze Odwróconym w Krakowie. Dodam – historyczną recenzję, bo pierwszą, jaką zespół otrzyma. Mając taką świadomość, piszę drżącymi rękami. 🙂
IPT Trio tworzą skrzypek Jakub Bańur, wiolonczelista Jakub Gucik i pianista Szymon Wójciński. Faktycznie w każdym płynie inna krew. Jakub Bańur, absolwent krakowskiej i katowickiej Akademii Muzycznej, wydaje się muzykiem nieco wsobnym, skupionym, ale znakomicie komunikującym się z pozostałymi. Jakub Gucik, którego znam z wielu koncertów Spółdzielni Muzycznej contemporary ensemble ma w sobie sporo otwartości, interdyscyplinarnego nerwu i kreatywności, jest postacią dobrze rozpoznawalną w krakowskim środowisku muzyki nowej. Z kolei Szymon Wójciński, najstarszy z całej trójki, nie wywodzi się z muzycznego środowiska akademickiego, jest wolnym duchem, jazzmanem – w moim odczuciu to czuły barbarzyńca, który potrafi uderzyć w klawisz z siłą 15-kilowego młota, ale jednocześnie ma w sobie delikatność, potrafi na instrumencie śpiewać i bawić się barwowymi i dynamicznymi subtelnościami.
Słuchałem ich improwizacji podczas koncertu w 50. rocznicę śmierci Marka Hłaski (wypadła dokładnie 14 czerwca) i Krzysztofa Komedy (niecałe dwa miesiące wcześniej).
Los powiązał tych dwoje śmiertelnym węzłem, choć najnowsze ustalenia poczynione przez Magdalenę Grzebałkowską i opublikowane w głośnej biografii Komeda. Osobiste życie jazzu (Znak, 2018) wydają się temu przeczyć. Nawet jeśli to nie Hłasko zepchnął Trzcińskiego z feralnych klifów niedaleko domu w Los Angeles, fakt, że odeszli w tym samym roku, splótł na zawsze ich losy i pamięć o nich. Dodatkowym spoiwem był trudny czas, który surowo ich wychował i z którym brali się za bary. Obaj – mówiąc słowami Tomasza Manna – nie żyli wyłącznie życiem osobistym, ale (…) życiem swojej epoki i swojego pokolenia.
Dlatego połączenie jazzu, improwizacji, muzyki nowej chętnie romansującej z PRL-em (Hashtag Ensemble, Paweł Malinowski i wielu innych) z prozą Hłaski było pomysłem trafionym w dziesiątkę. Muzycy sięgnęli po Wilka – debiutancką powieść autora Sonaty marymonckiej, odkrytą w archiwach Ossolineum w 2015 roku przez Radosława Młynarczyka, studenta gdańskiej polonistyki (mojego rówieśnika!). Nie jest to arcydzieło, ale ma arcydzielne fragmenty – plastyczne, mocne, bezlitosne opisy stanów emocjonalnych. Te właśnie zostały wybrane przez IPT Trio i czytane były z offu przez krakowskiego aktora Andrzeja Rozmusa. Warto zaznaczyć – znakomicie:
Jakiś spazm chwycił go za gardło, zdusił żelazną ręką. Wiedział, że żyć będzie podle i głupio. Życie jego będzie jak rozkisłe błoto. Nigdy z niego nie wyjdzie. Nigdzie nie ucieknie, donikąd nie odejdzie. Żyć będzie według słów tamtego albo w ogóle nie. Spojrzał na dziewczynę. To wszystko, co ją bawiło, co podobało się jej nocą jesienną nad rzeką, było jego kajdanami, ciężarem, spod którego podnieść się niepodobna. Ta dobra chwila była cięższa od wszystkiego, co zaznał dotychczas. Wiedział, że chwilę tę straci, że nie zdoła jej ponieść, nie będzie nią rozświetlał swojego życia. Ogarnął go strach, najsilniejszy strach w jego życiu, że kiedyś tam, bez nadziei i chleba, będzie przypominał sobie tę dziewczynę, jej słowa, oczy i włosy. Będzie wyć do tej chwili i nigdy ona nie powróci.
Powyższy fragment tworzył klamrę – pojawił się na początku i na końcu koncertu. Błotnisty i przyprawiający o ciarki opis tłumionego poczucia osobistej klęski i beznadziei był dyskretnie wzmacniany przez muzyków Tria. Sięgali oni przy tym po szeroki wachlarz środków artykulacyjnych, od uderzeń w pudła rezonansowe, preparację pianina kartkami papieru włożonymi między młoteczki a struny, po klamerkę zapiętą na podstawku skrzypiec i perkusyjne traktowanie wszystkich instrumentów. Nie było w tym ilustracyjności, raczej wzmaganie emocji podawanych tekstem. Gdy ustawał głos z offu, muzycy rozpoczynali improwizację. Ten dwuskok tworzył paradoksalnie operowe wrażenie – jakby recytatyw posuwał emocjonalną akcję do przodu, a improwizacje stanowiły jej rozwinięcie, pogłębienie, dopowiedzenie z wykorzystaniem tematów Komedy.
Wiele z nich było trudnych do rozpoznania. Pojawił się jednak najsłynniejszy, czyli Kołysanka z Dziecka Rosemary, która tylko przez chwilę zabrzmiała w swej lirycznej postaci, prędko przechodząc w szalony atak nerwowym, pulsacyjnym rytmem i spiętrzeniem wolumenu. Cała trójka w swoich płynnych wymianach muzycznych myśli wykazywała się wirtuozerią bez cienia efekciarstwa. Co więcej, poszczególne bloki improwizacji ułożone były tak, aby każdy z muzyków mógł się solowo zaprezentować. Nikt tu nie odstawał poziomem i talentem.
Całość była podróżą w otchłań emocji, które gdyby nie literatura i muzyka, byłyby tylko podłym odczuwaniem przytłaczającej szarości minionej epoki. Wlokły się dni puste, które nadeszły. Były jak martwe, poza czasem i nadzieją. Sam spostrzegł, że inaczej już patrzy na straszne i ponure życie ludzi. Ja też po koncercie jakoś inaczej popatrzyłem na ponure życie ludzi. Dziękuję, Panowie.
KOMEDA – HŁASKO
Koncert w 50. rocznicę śmierci Krzysztofa Komedy i Marka Hłaski
muzyka: IPT Wójciński/Bańdur/Gucik
głos z offu: Andrzej Rozmus
piątek 14 czerwca 2019 r.
Teatr Odwrócony, Kraków
Dodaj komentarz