Agnieszkę Stulgińską poznałem podczas tegorocznej edycji Sacrum Profanum tuż po koncercie Folk music, na którym prezentowany był po raz pierwszy jej utwór Wesele – Inicjacja. Dzień wcześniej słuchałem Trzech kobiet, także jej autorstwa. Dwa duże sukcesy. Bardzo się cieszę, że właśnie ona otwiera w Szafie dział wywiadów, bo to kompozytorka niezwykła, o czym przekonacie się czytając długą (bo fascynującą) rozmowę o kobiecości, pieniądzach w sztuce, o twórczości i oczywiście o muzyce ludowej, którą Agnieszka czuje jak mało kto. Zapraszam!
Mateusz Ciupka: Jak lubisz tańczyć?
Agnieszka Stulgińska.: Całą sobą i do rana (śmiech).
To jest poważne wymaganie wobec partnera! A co najbardziej?
Z tańców ludowych polecam Ci wirowe. Maksymalnie transowe! Kiedy byłam mała, to się tak kręciliśmy w kółko, a jeszcze koledzy z mojej wiejskiej bandy wymyślili, że mamy się kręcić i zatykać nos, wtedy ciśnienie krwi do mózgu było wyższe i człowiek się przewracał szybciej. I chodziło o to, żeby się przewrócić! To jest tak fajne, że jak się nie pokręcę, to jestem chora (śmiech). W tańcu niesamowite jest, że wchodzisz w interakcję z drugim człowiekiem. Nie jesteś samotną wyspą, tylko następuje wymiana energii, jeśli faktycznie ona jest skupiona i nie rozprasza się na boki.
W szkole muzycznej uczyłaś się gry na fortepianie. Co lubiłaś grać?
Improwizować. Od małego męczyłam się strasznie grając czyjeś utwory, męczyłam się emocjonalnie. Nie lubiłam czytać nut i czułam w kółko presję odpowiedzialności, że mogę się pomylić, że nie chcę się pomylić, że ktoś mnie skrytykuje za pomyłkę. Miałam nawet moment, że szkoła tak mnie wymęczyła, że nie chciałam mieć nic wspólnego z muzyką. Właśnie przez ten nurt wykonawczy. Kiedyś nie było i chyba dalej nie ma przestrzeni dla kompozytorów.
Parcie jest na instrumentalistów i wykonawstwo.
Dlatego nie poszłam na Akademię Muzyczną na fortepian, tylko chciałam iść na architekturę. Potem zaczęłam dużo improwizować. Trafiłam na ludzi, którzy to lubili i zaraziłam się muzyką współczesną. Potrafiliśmy grać od piątej do pierwszej i szukaliśmy różnych dźwięków, graliśmy na pile, maszynie do pisania, zatapialiśmy gong w wodzie. Ja zabezpieczałam klasyczny nurt na fortepianie podczas improwizacji, jeden kolega grał na wiolonczeli, gitarze elektrycznej, a drugi kolega na bębenkach i innych dziwnych instrumentach. Nie miał wykształcenia muzycznego i paradoksalnie był największym motorem eksperymentów.
Wyróżnia Cię to jak bardzo lubisz naturalność w folklorze – taką, która rodzi się sama z siebie, która nie jest wystudiowana.
Ja zostałam w ten sposób wychowana. Mama uczyła mnie tańczyć. Mama pokazywała mojemu bratu oberka, polkę, walczyka, a ja się załapałam na lekcję. Ostatnio była zła, że nie umiem dobrze tańczyć powolniaka – Nie może tak być! Musisz się w końcu nauczyć! – mówiła. Od małego jadłam własne warzywa, owoce, masło, ser. Czuję się zdrowa. Jako dziecko codziennie biegałam u dziadka boso po rosie, nie było wanny z ciepłą wodą…
W rzece się kąpałaś?
Pewnie. Miałam taką paczkę dzieciaków. Wyobrażasz to sobie? Tę chmarę dzieciaków biegnących prosto do rzeki? Ręce podrapane od chodzenia po drzewach … Zabierałam psy i znikałam w lesie na długie godziny. Kiedyś nawet rodzice chcieli wzywać policję. Ale dostałam wtedy cedzakiem… Poszłam na pole, a za polem był las, więc byłam ciekawa, co jest w lesie. Za każdym razem przekraczałam granicę – szłam przez las, do następnego pola, a potem do jakiejś wioski. I nikt nie mógł zrozumieć, po co ja tyle chodzę, czego ja tam szukam.
I to jest w Twojej muzyce? Przekraczanie granic?
Trochę tak. Zostało mi to w życiu, bo ciągle jestem ciekawa, szczególnie przestrzeni. Zawsze się zastanawiałam, na ile ludzie mają podobne odczucia, podobnie przeżywają. Czy przykładowo jest ktoś, kto się potrafi wzruszyć kierunkami świata? Ja potrafię stać w miejscu, patrzeć na chmury i płakać z tęsknoty. Jako dziecko czułam, że gdzieś tam jest świat, w którym chcę być i płakałam.
Ale nie masz natury prowokatora. Nie chcesz wszystkiego wywracać do góry nogami.
Bardzo się cieszę, że żyję po XX wieku, w którym kompozytorzy przekraczali kolejne granice. W zasadzie umożliwili nam robienie wszystkiego.
Drzwi są otwarte, tak?
Tak. Miałam też takie okresy, że chciałam przekraczać granice. Ale wydaje mi się, że wszystko zostało już powiedziane. Teraz trzeba albo wymyślić jakiś nowy system, albo może zupełnie zrezygnować z instrumentów. Kiedyś szokiem było granie inaczej niż klasycznie. Najważniejszym celem nie jest jednak środek, np. jakieś inne wykorzystanie fortepianu, tylko to, co jako kompozytor masz w ten sposób do powiedzenia. To już nie jest szokujące, tylko naturalne, że wykorzystujesz instrument inaczej. Na pewno część kompozytorów pogubiła się w chęci bycia oryginalnym i ich nadrzędny cel to wymyślić coś, czego jeszcze nie było. Owszem, ja też chciałabym to zrobić, ale żyjemy w czasie globalizacji i nie możemy uniknąć powtarzalności.
Wygląda na to, że w Polsce wraca klimat sprzyjający folkowi. W naszej historii było trochę takich momentów i wielkich nazwisk…
Jestem ciekawa, czy inni kompozytorzy inspirujący się folklorem tańczyli na wiejskich potańcówkach. Chopin, Szymanowski, Górecki, Kilar pisali piękną muzykę, ale do słuchania.
Brałaś udział w projekcie „Młodzi kompozytorzy w hołdzie Fryderykowi Chopinowi”. Jaki masz stosunek do Chopina?
Bardzo go szanuję (śmiech).
Słuchasz sobie Chopina dla przyjemności?
Ja nie mam natury romantycznej. Zakochuję się w koncertach romantycznych, bardzo lubię ich słuchać. Ale ja w ogóle mało słucham muzyki. O wiele częściej słucham przestrzeni, lasu, ulicy, rozmów… A Chopin wielkim kompozytorem był (śmiech). Jest na przykład czwarta część Sonaty b-moll z takim wichrem, motoryką, że brzmi to prawie jak nie Chopin… A Ty jak masz z Chopinem?
Kiedy odbywa się duży Konkurs Chopinowski (chyba tak teraz musimy mówić po I Konkursie na Instrumentach Historycznych), to ja w niego wsiąkam zupełnie, tym bardziej, że to olimpiada – live transmisje, aplikacje na telefon, komentarze.
Ja tak samo. Bardzo podobał mi się też konkurs Wieniawskiego, na którym koncert Szostakowicza robił furorę. Oba konkursy ludzie bardzo przeżywają. Świetna okazja, aby się otworzyli na muzykę bardziej wymagającą, do której jednak trzeba przysiąść. Im bardziej słuchają, tym bardziej się zakochują. To jest moim zdaniem prawdziwy wyznacznik dobrej muzyki – że chcesz słuchać jej coraz więcej.
Tak, ale mnie się Chopin po konkursie przejada zupełnie. Muszę od niego odpocząć. Natomiast nigdy nie miałem tak z Bachem. Mogę nie chcieć w danej chwili słuchać Pasji Mateuszowej, ale wtedy są przecież Wariacje Goldbergowskie.
Ktoś kiedyś powiedział, że Bach jest jak odświeżający prysznic dla umysłu. Wszystko się dzięki niemu układa. Gdy byłam mała, to zmuszano mnie do grania Bacha. Nie wiedziałam wtedy po co. Na studiach już czułam, że coś w nim jest, a przemówił do mnie dopiero, kiedy zaczęłam uczyć. Bywało tak, że kończyłam zajęcia, a Bach jeszcze gdzieś leciał w tle. Ja siedziałam i wypełniam papiery i naraz wszystko się rozwarstwiało, na pojedyncze linie. Łaskotanie umysłu. Zdarza się, że kiedy mam najtrudniejszy czas, gram Bacha. To mnie tak koncentruje na tu i teraz, że pomaga przetrwać czas fizycznego czy psychicznego bólu.
Skoro jesteśmy już w muzycznym antykwariacie – czy historia jest Ci potrzebna w komponowaniu? Czy kiedykolwiek tworzysz z myślą o tym, że masz za sobą setki, tysiące lat historii muzyki?
Ale masz pytania… (śmiech) – nad tym się jeszcze nie zastanawiałam!
Jako kompozytor dołączasz do zaszczytnego grona. Tam za Tobą jest Beethoven…
Wow, dziękuję za komplement, aż nie wiem co powiedzieć. Znajomość historii muzyki przydaje się, kiedy ktoś zleca mi napisanie muzyki do filmu, do którego pasuje konkretny styl muzyczny. Wtedy wiedza o epoce, technikach kompozytorskich jest bardzo przydatna. Po prostu wiem, co zrobić, żeby utwór był np. barokowy. Wiedza o muzyce średniowiecznej przydała mi się, gdy pisałam Prześwity. Potrzebuję takiej wiedzy także po to, by do czegoś nawiązać lub na odwrót, żeby nie nawiązywać, jeśli chcę szukać jakichś nowych środków wyrazu. A chyba najbardziej przydaje się do świadomego słuchania muzyki, by wiedzieć np. jak zbudowany jest utwór, jaka jest jego architektura. Słuchając, oczekuję na powrót tematów, łączników, przetwarzania, to mi sprawia wielką przyjemność. Często zastanawiam się też, jak życie kompozytora i rzeczywistość z jaką się zmagał, wpływała na jego twórczość, jak oni sobie radzili, jak radziły sobie kobiety.
Folklor z muzyką dawną nieźle romansują i efekty są widoczne. Ludzie uwielbiają L’Arpegiattę, Accademię del Piacere, Jordiego Savalla, którzy często na równych prawach grają Haendla i neapolitańską piosenkę.
Od razu przypomina mi się Adam Strug i śpiewnik pelpiński… Niedawno zaczęłyśmy brać udział w projekcie „Kobzice śpsiewy”, w którym zbiera się grupa kobiet na Kurpiach i uczy się od starszych dawnego śpiewu, inicjatorką jest Olga Stopińska, z panią Antosią Deptułą, Bronisławą Świder i bandysiowymi muzykami spotykam się zresztą od dawna dzięki Kasi i Sewerynowi Huzarskim. Mam takie marzenie, żeby reaktywować dawne śpiewy nabożeństw majowych przy kapliczkach. Są tam tak niesamowite warianty znanych pieśni, mające kunsztowne melizmaty i melodykę, że brzmi to medytacyjnie, transowo wręcz, piękna modlitwa. Myślę też o zestawianiu tych pieśni i naszego śpiewania z jakimiś nowymi utworami. Nie lubię przekształcać i przerabiać. Wolę zacytować.
Skoro mowa o cytatach… Skąd się wzięło Wesele – Inicjacja, jedna z dwóch Twoich premier na tegorocznym Sacrum Profanum, utwór właśnie operujący cytatami z muzyki kurpiowskiej?
Michał Mendyk przyszedł na mój koncert monograficzny, na którym były wykonywane Trzy kobiety i wtedy chyba narodził się u niego pomysł, że ja mogę być odpowiednią osobą do projektu Folk music. Wcześniej o Michale wspominała mi Maniucha Bikont, że dała mu mój numer. Po koncercie monograficznym Michał z Maciejem Filipczukiem z Radical Polish Ansambl zaprosili mnie do napisania utworu. W moim przypadku to był raczej strzał w dziesiątkę, bo ja jestem częścią muzyki etnicznej. Wydaje mi się, że niewielu jest kompozytorów żyjących współcześnie, którzy są tą muzyką tak przesiąknięci. Co więcej, okazało się że w zespole są świetni ludowi skrzypkowie, do gry których sama niejednokrotnie tańczyłam. (śmiech)
Podczas koncertu Folk music, na którym usłyszeliśmy Wesele – Inicjację zostały pokazane trzy różne podejścia do folkloru – Krauze przez „zmiażdżenie”, nakładanie warstw jednych nagrań na drugie, Kupczak z elektroniką w Halnym 2 i Ty. Jak się widzisz między nimi dwoma?
Bardzo się cieszę, że miałam możliwość pokazać swój utwór w tak wspaniałym gronie. Podobnie jak Krauze, ja mam też bardzo dużo nagrań terenowych. Być może kiedyś je wykorzystam jako soundscape, ale intuicja podpowiedziała mi, że nie w tym koncercie. Ja nie wyobrażam sobie tej muzyki bez tańca. Byłam na takich potańcówkach na Kurpiach i innych wiejskich zabawach, bawiłam się do białego rana, tańczyłam jak szalona. (śmiech)
Co chciałaś osiągnąć w Weselu-inicjacji?
Moim celem nie było to, żeby rozbić bank i zrobić coś, co ludzi zwali z nóg. Owszem, jak zawsze bardzo zależało mi na wejściu w interakcję z publicznością, ale nie myślałam o tym dokładnie. Raczej chciałam, żeby muzycy się rozkręcili i dobrze się czuli przy wykonaniu, żeby wydobyć puls. Bo tam przecież jest ciągłe przenikanie pulsów ziemi, muzyki ludowej, stadnego przeżywania. Ten puls jest z tańca, stamtąd jest wirowanie, trans, kręcenie się, to tak bardzo naturalne.
Wydaje się, że z dziewczyn – Jagny Knittel, Olgi Kozieł, Maniuchy Bikont, Ewy Grochowskiej – tego nie trzeba wydobywać. One to w sobie mają.
Z całego zespołu RPA nie trzeba. Chyba jesteśmy z jednego świata. Sam pomysł tańca, kroków wyniknął z tych potańcówek, podczas których ludzie są tak rozkręceni, że nie mogą przestać. Dlatego dałam wykonawcom słuchawki z autentyczną potańcówką w izbie, prawdziwego oberka z okrzykami. Już podczas pierwszej próby poszli do tańca. Ja też nie mogłam się powstrzymać! Dużym wyzwaniem było to, żeby oni nie stracili energii, kiedy odłożą instrumenty, żeby kręcili się dalej.
Taniec po umilknięciu muzyki zrobił na wszystkich chyba największe wrażenie.
Cudownie jest to słyszeć. Dla mnie to jest naturalne, że do oberka się tańczy. W prężnie rozwijającym się środowisku muzyki tradycyjnej rośnie ilość ludzi, którzy biorą udział w potańcówkach i wirują szaleni do rana. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tą tęsknotą za tańcem w parach, za takim wirowaniem.
Folklor to nie tylko taniec.
Zawsze, jeśli chodzi o Kurpie mocno przeżywałam muzykę wokalną w wykonaniu m.in. Adama Struga, Apolonii Nowak, czy tą z nagrań z serii Muzyka źródeł, potem jeśli wyjeżdżałam, to bardzo tęskniłam i słuchałam. Płakałam i oczyszczałam się. Taka medytacyjna wartość i katharsis. Kiedy wróciłam do Polski po studiach, to wciąż szukałam miejsc w okolicach Myszyńca i Kadzidła, na Kurpiach Zielonych, gdzie się praktykuje nie folk grany na scenie, nawet jeśli w oryginalnych strojach i instrumentach, ale taki, w którym kobiety i mężczyźni naprawdę śpiewają od serca. Wiejska muzyka nie była pisana na zamówienie, ani dla pieniędzy, tylko wykonywana z czystej potrzeby serca. Ja się wzruszam, gdy słyszę, że jakaś babcia na nagraniu obiera ziemniaki i śpiewa przy pracy nawet jeśli chrząka i pokasłuje. Pytałam moją mamę – gdzie ty najwięcej śpiewałaś? A ona na to – jak prowadziłam krowy. I tak śpiewała, że cała wioska wiedziała, że mała Tereska prowadzi krowy. Ale szukając rdzennych kurpiowskich śpiewów natknęłam się na tańce i się zaczęło.
Chwyciło cię to od razu?
Kiedy słuchałam muzyki tanecznej, to nie miałam specjalnych wrażeń – prosta melodia i rytm. I co z tego można wydobyć? Wszystko się zmienia, kiedy zaczynasz tańczyć i to tak prawdziwie, jak się kiedyś na wsiach tańczyło – nie rozpraszasz się, nie dodajesz jakichś popisowych figur, tańczysz, żeby się nie przewrócić, utrzymać energię do rana i masz silne porozumienie z partnerem. Kręcisz się cały czas. To jest taka endorfina, że ludzie naturalnie zaczynają pokrzykiwać – tańcuj się, tańcuj, po ścianach! Na tym nagraniu, które RPA miało w słuchawkach jedna babinka tak wołała. Chciałam żeby przede wszystkim się dobrze bawili, a reszta zrobi się sama. Żeby to nie było sztuczne – na tym mi bardzo zależało, żeby ich faktycznie nakręcić, zresztą sami ten kołowrotek rozpędzili wcześniej swoim graniem.
To co opowiadasz, wydaje się dokładną odwrotnością tego, co robi Mazowsze albo Śląsk. Tam jest aranżacja, choreografia, kostium – taki trochę teatr o kulturze ludowej, nie? Tam wytwarza się inna energia niż ta, o której opowiadasz.
To jest sztuka sceniczna. Podobnie jak ze śpiewem – czuje się różnicę pomiędzy kobietą, która idzie polem i śpiewa do słońca prosząc, żeby już zaszło, bo ją nogi bolą po całym dniu pracy w polu, a takim spektaklem. Tak samo jest z tańcami z izby. Tak zwane muzyki służyły także łączeniu się ludzi w pary. Nic dziwnego, bo czasem tak mi się tańczy z jakimś partnerem, że rozumiem, że na tej podstawie można się z kimś związać na całe życie. Jest jakieś takie dobranie energii i ciał.
A z innej beczki – byłaś na koncercie Spółdzielni?
Tak.
Domyślasz się, o co chcę Cię spytać?
Nie…
O kasę. To był wyjątkowy koncert na tegorocznym SP, bo z jednej strony była muzyka, ale z drugiej coś, co jest bardzo przyziemne, ale każdego koncertu dotyczy – finanse. Czy oni mieli rację, pokazując tak otwarcie, że koncertowanie kosztuje i to niemało? Oni powiedzieli to, co wszyscy wiedzą, ale nikt głośno nie mówi?
Mieli rację. Znam te realia i wiem, że wynagrodzenie artystów rzadko jest wymierne w stosunku do pracy, którą wkładają, poświęcenia, rezygnacji z życia prywatnego. W ogóle muzykom często się nie płaci. Za film, do którego skomponowałam muzykę nie dostałam honorarium już ponad dwa lata.
Jak to – się nie płaci?
Niedawno otrzymałam taką propozycję: Pani Agnieszko, składamy wniosek, ale jakbyśmy nie dostali tego dofinansowania, to czy Pani napisze utwór honorowo? Wiesz, ja idę na całość, gdy piszę, wszystko odkładam, doprowadzam się czasami do choroby, szczególnie na ostatnim etapie, kiedy robię głosy, kiedy muszę to spisać. Ja nie zaczynam pisać, dopóki mi się w głowie nie narodzi całość, forma, kolejność. Muszę widzieć perspektywę całości, ale zanim ona powstanie, trzeba wiele rzeczy zrobić. Przykładowo, jeśli wiem, że piszę na skrzypków ludowych, to uczę się grać na skrzypcach po ludowemu tak jak oni. Jeśli to muzyka wokalna, to spotykam się z muzykami ludowymi i nagrywam. Uczę się, wnikam, badam. Kiedy wchodzę w nowy utwór, to jestem tylko w tym. Kiedy pisałam Trzy kobiety, specjalnie pojechałam na Polesie. Jak pracowałam nad Prześwitami, całymi dniami przesiadywałam w Bazylice Mariackiej i rozpracowywałam przestrzeń. Do utworu carillonowego nagrywałam godzinami dźwięki na wieży (razem z Moniką Kaźmierczak) wtedy było zimno, wiało i padał śnieg, prawie się rozchorowałam. Ponadto w powszechna jest też praktyka, że jeśli kompozytor realizuje elektronikę do własnego napisanego utworu, to też mu się nie płaci, bo jest kompozytorem, mimo, że jest na wszystkich próbach, na koncercie, jeździ ze swoim kosztownym sprzętem, dokłada chociażby do transportu i noclegu. To nie jest tak, że ja sobie dla zarobku na boku coś tam piszę, tylko poświęcam się cała, często kosztem relacji, rodziny.
Ciekawego sformułowania użyłaś – „honorowo”. Co poeta miał na myśli? Że bronisz swojego honoru pisząc ten utwór, czy honorujesz kogoś, kto nie chce zapłacić za pracę…?
No więc właśnie. Odpowiadam na takie propozycje, że uwzględniając ilość mojej pracy, chęć utrzymania się po prostu, czy założenia rodziny, mając na uwadze wiązanie koniec z końcem na granicy utraty zdrowia to praca za darmo nie ma nic wspólnego z honorem. Do tego wszystkiego dochodzi problem ludzi decydujących o honorariach, którzy nie zdają sobie sprawy, że to nie jest zabawa czy hobby. To nie jest tak, że kompozytor siada, nagle spływa z niego na papier utwór zrodzony z iskry bożej, jego rękę prowadzi jakaś moc i w tym czasie może się zajmować dzieckiem, żoną czy mężem. My też musimy coś jeść, gdzieś spać.
A jak to wygląda u ciebie?
Podróże, realizacja, praca nad pomysłem – to oczywiście pasjonujący etap ale zbliża się deadline i zaczyna się fabryka, czasem można się zarżnąć. Spisywanie partytury w presji czasowej, aby jak najszybciej muzykom dać nuty, robienie głosów. A weź pod uwagę, o ile jest trudniej, kiedy ma się tak wielowymiarowy świat, jak mój i mnóstwo pomysłów. Problem jest w tym, że ja tych pomysłów nie potrafię zmieścić na papierze, zamknąć. W sytuacji, gdy przeżywasz coś tak bardzo mocno, kolorystycznie, zapachowo, dotykowo, już nie mówiąc o jakichś refleksjach życiowych, doświadczeniach, które mocno na mnie działają – i teraz zamknij to w samej muzyce. Dlatego częściowo wkroczyłam w teatr. Ostatnio mam z kolei ochotę, aby napisać taką pigułę dźwiękową, bez rozpraszania się. Ale nie wiem, czy dam radę, bo świat jest tak ogromny. Już nawet zaczęłam pisać nie części utworów, tylko sceny. A do tego w relacjach mężczyźni nadal mają straszny problem z kobietami, które zajmują się jakąś dziedziną, osiągają sukces, a nie siedzą w domu, tu nie ma żadnego wsparcia, człowiek chociaż akceptujący to co robisz to tzw los na loterii. Jako kobieta kompozytorka ciągle muszę wybierać, problemy pojawiają się już na samym początku kiedy okazuje się kim jestem i co robię, bardzo to przykre, ale to temat na inną, dłuższą rozmowę.
To jakoś wybrzmiewa w Trzech kobietach? Wiesz, muszę użyć tego mocno obciążonego politycznie słowa – feminizm.
Ja się bardzo cieszę, że Trzy kobiety zostały wówczas wykonane, ale tematyka ustroju, polityczna nie z nim wiele wspólnego. Sam feminizm ma różne oblicza i jest bardzo istotny.
Ja nie odebrałem tego utworu jako dzieła politycznie zaangażowanego. To nie Workers union Louisa Andriessena czy Osiem pieśni szalonego króla Petera Maxwella Daviesa. Tu jest coś bardziej intymnego.
To jest utwór o dojrzewaniu, wewnętrznym uzdrawianiu, macierzyństwie, kobiecości, płodności o fascynacji rodzącym się życiem, ale też o jakimś strasznym bólu, nawet tym fizycznym, z którym mierzyły się kobiety na przestrzeni dziejów. Ja sama się nie mogę nadziwić, że ten utwór okazał się tak złożony i wielowymiarowy.
Finał Trzech kobiet jednak zdaje się zawierać jakiś manifest. Wszystko w tej muzycznej układance zaczyna do siebie pasować, gdy dziewczyny się jednoczą.
Naprawdę nie myślałam o manifestowaniu pisząc ten utwór, raczej o macierzyństwie i potrzebie bliskości, uzdrawianiu, integracji wewnętrznej i jednoczącej sile, jeśli tak wyszło naturalnie to nie mam nic przeciwko temu. Ale gdybym chciała to rozwinąć w kontekście damsko-męskim i ogólnoludzkim to z mojego punktu widzenia my kobiety tak naprawdę nie chcemy dźwigać całego świata na swoich barkach. Chciałoby się wierzyć, że im bardziej będziemy kobiece, tym mężczyźni będą silniejsi i będą mieli motywację, aby działać i ulepszać ten świat, chciałoby się…. Chciałoby się, aby mężczyźni nie dążyli tak bardzo do wojen i władzy, a częściej zajmowali się słabymi ludźmi. To jest wyznacznik męskości – czy facet potrafi się zająć kobietą, gdy ta jest słaba, albo dzieckiem czy starszymi ludźmi. Niewielu chce się zajmować starszymi i chorymi. Później to spada na kobiety, które są często wrażliwsze i bardziej empatyczne. Zaczynają współistnieć w cierpieniu. Wszyscy się szybko przyzwyczajają, że kobiety się opiekują, troszczą, zajmują. Przez co od wielu pokoleń takie są oczekiwania społeczne od kobiet, nawet nie wdzięczność tylko oczekiwania, ciągłe oczekiwania i nagle kobieta wstaje i chce się realizować i jest zdziwienie…
Jak to powinno być urządzone według ciebie?
Marzą mi się takie relacje, abyśmy wszyscy razem tak samo dbali o ten społeczny organizm, którego jesteśmy częścią. I to, że ludzie rodzą się, słabi, bezbronni, chorują, ich ciało się psuje – to jest zależność tego wspólnego organizmu. Wszyscy zataczamy koło w życiu, jesteśmy mali, a na koniec starzy, wracamy do ziemi, potrzebujemy opieki, czułości na początku i na końcu. Gdy jesteśmy w sile, powinniśmy dbać o słabszych.
Jakie są kobiety w Trzech kobietach?
Trzech a raczej pięciu, jedna w pięciu i pięć w jednej (śmiech). Pieśni poleskie, które poznałam dzięki Jagnie Knittel i Maniusze Bikont niosą już same w sobie niezwykłe, trudne i skomplikowane historie. Pierwsza jest o sadzie, w skrócie dziewczyna śpiewa „Oj w sadzie, w sadzie zielona trawa”, a po niej zastanawia się, kto będzie jej mężem. Potem jedna z dziewczyn ma ten sad rysować w sobie, w melodii. Każda z tych kobiet jest bardzo złożona i można by o niej oddzielną historię stworzyć. Zapisałam np. w partyturze, że jedna ma siedzieć jak mała dziewczynka i rysować coś na podłodze. Marta pytała mnie, czy ma się zachowywać jak małe dziecko. Mówiłam jej – nie, masz śpiewać, jak dojrzała kobieta, która szuka takich momentów w przeszłości, kiedy powinna być przytulona, a spotkała się z jakimś odrzuceniem. I nie mówimy tu o sytuacjach patologicznych, tylko o normalnych relacjach rodzinnych, w których każdy z nas czegoś takiego doświadczył. Każdy mógłby faktycznie usiąść na tej podłodze i przytulić w sobie tę małą dziewczynkę czy chłopca. Kiedy dowiedziałam się, że dyrygentem będzie kobieta, Lilianna Krych, wszystko ułożyło się w całość. Podobnie w Weselu – inicjacji. Na próbie widziałam, że dziewczyny stoją niepewnie – jedna patrzy na nogi, druga gdzieś tam obok, poprosiłam: – Dziewczyny, stańcie jako piękne, silne i dumne kobiety, bo takie jesteście. Owszem, w utworze jest panna młoda niepewna momentu przejścia, bo zmienia się jej całe życie. W tamtych czasach to była bardzo poważna sytuacja, przejście, stąd tytuł „inicjacja”. Wzruszyłam się gdy dziewczyny powiedziały, że przed wyjściem na scenę, stanęły przed lustrem w garderobie patrząc na siebie w ten sposób.
My sobie tu rozmawiamy o kobietach, społeczeństwie, manifestach, a w domu Reksio za Tobą tęskni.
(śmiech) Pewnie tęskni. Często mnie nie ma i oddaje zwierzaki do mamy, aby się nimi opiekowała, Reksiem i kotem Tofikiem. To mama powinna być ich panią. Ale ciekawe jest to, że jeśli ja jestem, to Reksiu bardziej mnie słucha. Może dlatego mama z nim nie chodzi do lasu i po polach.
No tak. Ludziom się często wydaje, że psu wystarczy ogród „żeby się wybiegał”. A pewnie wiesz, co pies cały dzień robi w tym ogrodzie – leży i czeka na Ciebie, na przygodę, którą przeżyjecie razem.
Pewnie i czeka. Silne instynkty stadne, gadaliśmy o nich – mówiłeś, że kiedy pies umiera, stara się pokazać całemu stadu, że to jeszcze nie ten moment, żeby go nie zostawiać z tyłu. Ze spacerem to może też podobnie – robi to, co stado.
Czy zwierzę, na przykład Reksiu, mógłby być tematem Twojej kompozycji?
O! w sumie nie wiem, chyba nie, nie myślałam o tym. Ale… może klucz ptaków byłby ciekawym tematem i ta fascynująca wymiana na przedzie, gdzie leci najsilniejszy i zmienia się z pozostałymi silnymi, by przebijać opór powietrza. I to, że są w ciągłej drodze ze słońcem. Hm… A jak można by psa ująć…?
Wyobrażam sobie, że relacja z psem jest w jakiś sposób intymna, bardzo bliska, ciepła, mogłaby być wyrażona skupioną muzyką, skoncentrowaną, jak pies, który jest skoncentrowany zawsze na Tobie.
A mnie się kojarzy raczej z endorfiną, z eksplozją radości, energią, ruchliwością. Oj! Zaczynam o tym myśleć. Tym bardziej, ze ostatnio szukam coraz więcej pozytywnych klimatów. Muzyka ludowa taka jest, jest bardzo jasna i energetyczna i przestrzenna. No ale mi z tym psem dałeś do myślenia! Bo to się łączy, ja z tego pola, biegnąca cała umorusana, w błocie po kolana z psami…
Czyli być może pojawi się psia kompozycja w Twoim dorobku?
Może… (śmiech)
Dzięki ci za rozmowę.
Strasznie się rozgadałam, a i tak to jakaś drobna część całości. Mam nadzieję, że następnym razem porozmawiamy więcej o Tobie.
Koniecznie odwiedźcie stronę Agnieszki. Znajdziecie tam dużo dobrej muzyki!
Agnieszka Stulgińska, ur. w Ostrołęce. Jest absolwentką klasy kompozycji prof. Krzysztofa Olczaka w Akademii Muzycznej w Gdańsku. Studiowała też w Hogeschool voor Wetenschap & Kunst Lemmensinstituut w Leuven, oraz jako stypendystka Rządu Belgijskiego u prof. Luca van Hove w Królewskim Konserwatorium w Antwerpii. Ukończyła także Podyplomowe Studia Muzyki Filmowej Komputerowej i Twórczości Audiowizualnej na Akademii Muzycznej w Łodzi.
Jest laureatką konkursu kompozytorskiego: Composer Alive w Chicago, USA; CCO Composers Showcase w Ithaca, NY, USA; Musiconversations w Teksasie, USA; 46tego Konkursu im. Tadeusza Bairda, Polska; konkursu na utwór multimedialny dla festiwalu music@venture, Belgia, Late Night at National Sawdust w Nowym Yorku. Uczestniczka 4 -letniego programu promocji młodych kompozytorów Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Artystka chętnie podejmuje współpracę z reżyserami, fotografami, designerami, wizualistami i choreografami tworząc różnego rodzaju projekty multimedialne.
Jej utwory znalazły się na wielu koncertach w repertuarze: Palomar Ensemble, Silva Rerum, Neoquartet, Prometheus ensamble, Lux:NM, Kwadrofonik, Kwartludium, Lutosławski Piano Duo, I Solisti del Vento, Elise Artoisenet & Marie Noelle Betce Piano Duo, Śląska Orkiestra Kameralna, Warsaw Contemporary Ensemble, Cayuga Chamber Orchestra, Orkiestra Kameralna Progress, Hashtag Ensemble.
Prowadzi zajęcia i warsztaty dla młodzieży, dzieci i dorosłych. (m.in. warsztaty tworzenia muzyki do baśni i legend skandynawskich, kaszubskich i kurpiowskich, poszukiwania rytmu, melodii i harmonii w naturze i mieście, warsztaty słuchania).
Fantastyczny wywiad! Dawno nie czytałem w internecie nic tak wciągającego. Postać Agnieszki Stulgińskiej jest niesamowita – pokazałeś ją jako bardzo energiczną, pozytywną i inspirującą kobietę.
Bardzo podoba mi się wydźwięk tego wywiadu. Jest tak pozytywny i pełen pasji! Czekam na więcej!