Recenzja: „Madama Butterfly” Zawodzińskiego w Operze Krakowskiej

Kiedy dowiedziałem się, że koleżanka ma do oddania bilety do Opery Krakowskiej na Butterfly, nie wahałem się ani chwili – po pierwsze dostać tam bilety nie jest łatwo (jeśli rezerwacja zaczyna się o 8:00, to o 8:10 jest pozamiatane), po drugie to była niepowtarzalna szansa na podwójny pierwszy raz – pierwszy raz być w Operze Krakowskiej i pierwszy raz zobaczyć Butterfly na żywo. 

To dzieło ma w moim sercu szczególne miejsce. Legendarne Un bel di vedremo z II aktu to pierwsza operowa aria, którą poznałem. Byłem jeszcze w podstawówce, kiedy usłyszałem ją w radiowej Dwójce, a potem znalazłem na jakiejś płycie typu „The best of Opera” i słuchałem kompulsywnie, bez końca. Tak zaczęła się ta dziwna przygoda – dziwna, bo choć zakochałem się w operze na zabój, to na żywo widziałem tylko dwa przedstawienia. Znam Butterfly niemal takt po takcie, a mimo to czekałem na ten wieczór, jakbym miał pierwszy raz morze zobaczyć.

Zachwyciły mnie wnętrza Opery Krakowskiej (budynek powstał w latach 2004-2008) – z dominującą czerwienią i estetyką trochę z serialowego Hannibala. Niektórzy twierdzą, że wygląda jak remiza strażacka. Nie znają się 😉 Popatrzcie na plakat Butterfly i porównajcie sobie z taką sceną:

Scenografia Waldemara Zawodzińskiego dobrze wpasowała się w tę estetykę, nie usiłując unowocześnić miłosnej historii z Nagaski i przenieść ją np. do squotu (Cyganeria z Netrebko i Beczałą), ale też nie była sztampowa. Zawodziński poszedł raczej w stronę ascetyczno-symboliczną. I muszę przyznać, że tę drogę lubię coraz bardziej – kilkoma gestami zaakcentował, że to Japonia (kostiumy, ściany domu Butterfly, japońskie symbole, wielka głowa bóstwa), ale nie przesadził – grał światłami (podczas Un bel di vedremo unoszące się lampiony wytworzyły nastrój ulatującej nadziei i marzeń) i możliwościami technicznymi sceny.

Zawodziński świetnie wykorzystał teatralną maszynerię – przesuwające się ściany, unoszące podłogi, wjeżdżające platformy… Kostiumy Marii Balcerek to też ciekawa gra z japońską tradycją – jakby senne wyobrażenie o japońskich kimonach. Zresztą były tu nie tylko dekoracją – Butterfly (motyl!) ukazuje się w I akcie zawinięta w czerwone materiały niczym w kokon, jakby dopiero na tej scenie miała się narodzić na oczach Pinkertona.

Butterfly w czerwonym kokonie (fot. Jacek Wrzesiński, źródło: www.opera.krakow.pl)

Natomiast nie pojmuję, dlaczego Yamadori wyglądał jak przerośnięty elf w dziwnym czarnym garniturze. Podobnie dostało się wujowi Bonzo, którego zawsze wyobrażałem sobie albo w zbroi samuraja, albo w montsuki (męskie kimono z herbem rodzinnym), a tymczasem był ubrany w… hm… suknię? Z dekoltem!

Po prawej stronie dziwny Yamadori (fot. J. Wrzesiński, źródło: www.opera.krakow.pl)

Szkoda też, że w akcie II zabrakło pokazania kostiumami i scenografią, że Butterfly usiłuje dopasować się do kultury amerykańskiej – przecież sama mówi do konsula Sharplessa „witam w amerykańskim domu”. Trafnie, choć schematycznie zostało to pokazane w filmie Mitteranda z 1995 roku – tam Butterfly w II akcie zakłada zachodnią suknię. Tym większa szkoda, że wizja Zawodzińskiego mocno stawiała na wątek zerwania z rodzimą tradycją i ukazywała go jako jeden z głównych powodów tragedii Butterfly – epicko zrealizowana scena z wujem Bonzo, sugestywna, ogromna głowa bóstwa oraz ruch sceniczny – zawieszony pomiędzy autentyzmem a sztucznością japońskiego teatru obrzędowego.

To jednak tylko detale – całość robiła fantastyczne wrażenie. Bardzo dobrze poradziła sobie z rolą Butterfly Wioletta Chodowicz, doświadczona śpiewaczka o wszechstronnym repertuarze. Miała coś, co nazwałbym dużą rezerwą gazu – doskonale pokazała to w akcie III w Tu tu piccolo iddio, wstrząsającej scenie pożegnania Butterfly z synem, którą wyśpiewała tak, że czułem, jak każdy dźwięk wtłacza mnie w fotel.

W ogóle Butterfly to potwornie trudna rola, bo w trzech aktach trzeba zaśpiewać na trzy różne sposoby – w pierwszym akcie delikatnie, w drugim głosem pełnym, „bohaterskim”, zaś w trzecim z wagnerowskim rozmachem – sopranem dramatycznym. Tu się to nie udało – prawdopodobnie dlatego, że orkiestra, choć świetnie prowadzona przez Tomasza Tokarczyka, grała generalnie dość głośno i śpiewacy czasami musieli z nią walczyć, tracąc możliwość niuansowania.

Wioletta Chodowicz i Vasyl Grokholskyi (fot. Archiwum Opery Krakowskiej)

Tę walkę przegrał Vasyl Grokholskyi (Pinkerton) – był niemal w ogóle niesłyszalny. O wiele lepiej poradził sobie Adam Szerszeń (Sharpless), którego nazwisko w obsadzie było jednym z głównych powodów, dla których nie wahałem się kupić bilety. Świetnie w roli Suzuki wypadła Agnieszka Cząstka, która momentami robiła wrażenie tak dobre, że zastanawiałem się, co by się stało, gdyby zamieniła się miejscami z Wiolettą Chodowicz (tak, wiem, że Suzuki to mezzo) – tę opinię potwierdziły burzliwe oklaski, które otrzymała na końcu.

Spektakl miał wiele mocnych momentów – świetnie wkomponowane w akcję sceny baletowe, przepięknie zainscenizowany chór w finale aktu II (Butterfly, Suzuki i dziecko stopniowo zasypiają), scena z jeepem w tle i Kate Pinkerton palącą papierosa.

W pewnym momencie poczułem, że Madama Butterfly wciągnęła mnie w swój tragiczny, nieco upiorny świat. Puccini pokazał w tej operze dramat miłości, która całkowicie niszczy kochającego i nadał jej rys bolesnego, tonącego w obłędzie oddania się Butterfly zwykłemu cwaniakowi, który na koniec bohaterskim tonem wyśpiewuje „jestem tchórzem, tak, jestem tchórzem (aria Addio fiorito asil). Ale to nie przypadek – Puccini dobrze rozumiał kobiety, potrafił zobrazować ich emocjonalność – zdecydowanie kosztem mężczyzn, którymi raczej pogardzał, czego postać Pinkertona jest najlepszym dowodem.

Na koniec coś Wam zdradzę – mam tak, że „ciary” się u mnie stopniują – słabe są na nogach, mocne na rękach, mocniejsze na plecach, a najmocniejsze na policzkach. 16 lutego czułem te ostatnie kilka razy. Kiedy kurtyna zapadła, na moment zastygłem w bezruchu. Dopiero po chwili ręce złożyły się do oklasków – w pełni zasłużonych.

Idźcie do opery!

Finał I aktu – obłędnie piękny duet Vogliatemi bene (źródło: www.opera.krakow.pl)

 

3
Dodaj komentarz

avatar
1 Comment threads
2 Thread replies
0 Followers
 
Most reacted comment
Hottest comment thread
2 Comment authors
MateuszMałgorzata Recent comment authors
  Subscribe  
najnowszy najstarszy oceniany
Powiadom o
Małgorzata
Gość
Małgorzata

Panie Mateuszu, grzebię więc w Szafie dalej i zaglądam do półek. Bardzo podoba mi się Pańska recenzja ” Madame Butterfly”. To rzeczywiście przecudna opera! Muzyka piękna, poruszająca, wydobywająca całą złożoność ludzkich emocji, a szczególnie kobiet, które jak Pan napisał Puccini bardzo dobrze rozumiał. Operze Krakowskiej udała się ta inscenizacja faktycznie fantastycznie. Też byłam nią zachwycona i efektami wizualnymi, ale nie o tym chciałam napisać. Bardziej zaciekawiła mnie Pana gradacja zachwytu w mowie ciała czyli owe „ciary” odczuwane w różnych miejscach. Jest to bardzo bliskie mojemu przeżywaniu muzyki, także przez ciało: stopień normalny – ręka lekko dyryguje, zachwyt – „motyle w… Czytaj więcej »