Wieści z NOSPR: Jane Austen, Old Timers i zapomnieni klasycy

Zapraszam gorąco do lektury relacji, które przesłał śląski Korespondent, Krzysztof Gemza. Nie samym Krakowem Szafa żyje, więc chętnie czyta o wszystkim, co dzieje się za miedzą, w siedzibie Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach. Wam też Przyjemności z lektury 🙂

 

Uśmiech Lady Karoliny, czyli konno i z owsianką na angielski salon

Alexander Puliaev i Karolina Brachman

W piątek 1 lutego, w Sali kameralnej NOSPR odbył się koncert pod tytułem „Muzyka w czasach Jane Austen” – intrygująco brzmiący zarówno dla melomanów jak i miłośników literatury.

Do tego koncertu postanowiłem przygotować się starannie, bo przecież miałem znaleźć się w angielskim salonie przełomu XVIII i XIX wieku. Skoro koncert w piątek, to już w czwartek odbyłem długo odwlekaną, pierwszą w tym roku przejażdżkę konną (ulubiona rozrywka angielskich elit), a w dniu koncertu rano w ramach śniadanie – słowo, próbowałem –  owsianki! W wolnej chwili przeczytałem kilka stron Dumy i uprzedzenia, a przed wyjazdem wypiłem herbatkę w ramach five o’clock. Już w NOSPR, po spotkaniu jednej z sióstr Bennet (dama w angielskiej sukni), z obawą spojrzałem w program czy przypadkiem nie było dopisku „obowiązują stroje z epoki” – jednak nie, a panna Mary, albo Kitty, powiedziała, że jest członkiem zespołu, który jednak zasiądzie tylko na widowni. Uff!

Od samego początku, gdy Karolina Brachman (sopran) i Alexander Puliaev (pianoforte) wyszli na scenę, wiedziałem, że moje przygotowania były zbędne, a od tworzenia nastroju i poczucia, że jesteśmy w stylowym salonie, jest tych dwoje wspaniałych artystów.

Obraz idyllicznej sielanki, z pasterzami, zapachem łąki, dźwiękami majątku ziemskiego i wątkami miłosnymi zapewniły utwory Georga Fredericka Pinto, Johana Petera Salomona i Thomasa Linleya, przeboje epoki, odmalowanej lekko i kolorowo głosem solistki i podkreślającym jego walory akompaniamentem. Program koncertu był tak pomyślany, by utwory wokalne przeplatały się z instrumentalnymi, jak w trakcie prawdziwego, salonowego popisu. Pianista sprawnie modyfikował styl – lekki, chwilami dyskretny, akcentujący walory wokalne, a po chwili wirtuozowski w Capriccio B-dur Muzio Clementiego czy Andante favori F-dur Ludwiga van Beethovena, zagranym przepięknie, po prostu koncertowo .

Dodatkowym walorem był dźwięk instrumentu, zupełnie inny niż współczesnego fortepianu, którego brzmienie z całą pewnością zakłóciłoby salonowy nastrój koncertu. Pierwszą część zakończyły utwory bardzo popularnego w Anglii tego okresu Józefa Haydna:  O tuneful voice, And God said… With verdure clad the fields appear, czyli recytatyw i aria z oratorium The Creation, w których Karolina Brachman zaprezentowała próbkę głosu dramatycznego, dominującego w drugiej części po przerwie.

Jednak żeby uniknąć wrażenia, że w angielskim salonie koncerty były sztywne i poważne, solistka z wdziękiem, zarówno ruchem scenicznym jak i uśmiechem, skracała dystans z publicznością, a prawdziwą perełką było zdjęcie szalu i ujmujący, swobodny śmiech przed Caro mio ben Tommaso Giordaniego. Urocza Lady Karolina.

Tuż po przerwie Brachman dała popis możliwości wokalnych i dramatycznych w historycznej praktyce wykonawczej – arie Georga Fredericka Haendla (Non lo diro col labro z Tolomeo) i Williama Boyce’a (Tell me lovely shepherd) czy Je croyois ma belle (anonimowe z J. Austens Music Collection), wykonane były z pulsującą energią sceniczną pokazującą bogate walory wokalne i kunszt interpretacyjny Karoliny Brachman. Przed koncertem pomyślałem, że organizatorzy (NOSPR) mogli chociaż przy fortepianie dwa kandelabry ze świecami postawić, ale i to było zbędne – płomienie rozniecone w słuchaczach, delikatne początkowo, coraz silniej drgały poruszane ekspresją głosu – ekscytujące doznania wynagradzane przez melomanów energicznymi brawami.

W drugiej części słuchaliśmy także popisu pianisty Alexandra Puliaeva wykonującego trzy Nokturny Johna Fielda, dobrane tak, by pokazać zarówno ich zróżnicowanie, jak i bogate możliwości interpretacyjne pianisty, który zagrał kameralnie i po mistrzowsku.
Haydn wieńczył koncert, The mermaid’s song była kuszącym zaproszeniem, by Karolinę Brachman i Alexandra Puliaeva jeszcze kiedyś posłuchać. Stojący pewnie gdzieś z boku Pan Darcy, mógł już w tym momencie wypić kieliszeczek sherry – dobrze że go nie upuścił zapatrzony w lady Karolinę, to znaczy w Lizzy, a podsłuchujący pod oknem salonu Tom Jones mógł rozglądnąć się dookoła, czy ktoś go nie dostrzegł. Gromkie brawa rozwiały jego obawy.

A ja, wychodząc z NOSPR pomyślałem sobie, że zobaczyłem, a właściwie usłyszałem, kolejną perłę z Sali Kameralnej – nieco ponad 2 miesiące temu, siedząca obok melomanka powiedziała o odnajdywaniu prawdziwych klejnotów w tym miejscu, a było to na koncercie {oh!} Orkiestry Historycznej. Związki muzyczne (i nie tylko) między tymi zdarzeniami nie były przypadkowe, ale kupując dość dawno temu bilety, nie miałem o nich pojęcia – to jednak już zupełnie inna historia.

PS. Uwaga przykra, ale konieczna. Kolejny raz zachowanie części (na szczęście!) publiczności nie pozwala mi spokojnie myśleć o koncertowym wydarzeniu. Gdy rozległy się oklaski końcowe i wiele osób powstało, by okazać zachwyt i nagrodzić wykonawców, część osób zaczęła w pośpiechu opuszczać salę – w rezultacie uśmiechnięci artyści kłaniali się… plecom osób spieszących do szatni. Zasada „artysta schodzi, dopiero później my” wydaje się dla wielu abstrakcyjna albo po prostu, niewygodna i to w świątyni kultury, ech… To jeden aspekt nieładnego zachowania, drugi, to niestety skuteczne wygaszenie aplauzu zmierzającego do nakłonienia wykonawców do bisu – jak kontynuować występ do pleców wychodzących?! Z wielkim żalem większość melomanów wyszła bez usłyszenia miłej niespodzianki „bisowej”. Można tylko załamać ręce …

PROGRAM

George Frederick Pinto A shepherd lov’d a nymph so fair                             

Johann Peter Salomon Why still before these streaming eyes     

Thomas Linley the Elder Think not my love        

Muzio Clementi  Capriccio B–dur op. 17

Tomasso Giordani (1738–1809) Caro mio ben       

George Frederick Pinto Little warbler, cheerful be       

Ludwig van Beethoven Andante Favori in F, WoO 57

Joseph Haydn O tuneful voice, And God said… With verdure clad the fields appear recytatyw i aria z oratorium The Creation

***

George Frederick Haendel (1685–1759) Non lo diro col labro aria z opery Tolomeo

William Boyce (1711–1779) Tell me lovely shepherd         

Anon. – Je croyois ma belle

Jane Austen’s Music Collection, Book III (ca. 1790 – ca. 1805)

John Charles Clifton (1781–1841) If music be the food of love, play on

John Field (1782–1837) Nocturne nr 9 Es-dur, nr 2 c-moll, nr 15 C- dur

Johann Peter Salomon Go lov’ly rose                                                                      

Joseph Haydn The mermaid’s song

Karolina Brachman – sopran
Alexander Pauliaev – pianoforte

 

Old Timers – Young Timers

Old Timers w Sali kameralnej NOSPR, fot. Izabela Lechowicz

Na koncert Old Timers 5 lutego, wybrałem się do NOSPR zarówno z ciekawości jak i z sentymentu – byłem na ich występach, w innym składzie wprawdzie, jakieś …. 40 lat temu w gliwickich klubach studenckich. Do niedawna jeszcze myślałem, że już nie grają, a jednak.

Wprawdzie ze składu założycielskiego został tylko pianista Wojciech Kamiński, ale cała formacja, zarówno ci old jak i young, okazała się być w doskonałej formie. Powiało na kameralnej takim wyrazistym, żywym i energetycznym nowoorleańskim dixielandem. Chłopcy zagrali kompozycje własne jak i standardy gatunku m.in. Georgia, Sunday, Carolina In the Morning, Bye bye blackbird.

Kontakt z publicznością, na poły też oldtimerową, został szybko nawiązany dzięki muzyce, a także przez swobodne, typowo jamowe zachowanie jazzmanów. Ciekawy byłem, jak w zespole odnajdą się Mark Shepherd, jedyny cudzoziemiec, jak i Andrzej Zielak, młody kontrabasista. Ten pierwszy, prawdziwy człowiek orkiestra (wokal i trąbka) zajmował chwilami całą scenę, a oprócz tego grał na gitarze, skrzypcach, saksofonie i podkręcał katarynką tempo grającemu solówki pianiście, słowem – żywioł.

Ten drugi, absolwent katowickiej Akademii Muzycznej, bez żadnych ograniczeń wtopiony w zespół, grał, jakby od zawsze był w tym składzie, a jego solówki były żywo komentowane przez starszych kolegów. Te tradycyjne klimaty są zawsze świeże, a muzycy wiecznie młodzi. Wprawdzie przed drugim bisem puzonista Zbigniew Konopczyński powiedział, że jak będzie ich więcej, to może to być ostatnie spotkanie z publicznością, ale jakoś nikt mu nie dał wiary.

Spotkanie po latach wypadło fantastycznie, a dla mnie miało jeszcze jeden, ważny wymiar. Otóż ostatnich parę lat, moja aktywność koncertowa to przede wszystkim barok, klasycyzm, romantyzm – słowem wszystko bardzo poważnie, zarówno na scenie jak i w odbiorze. Tymczasem chłopcy z Old Timers zrobili mi muzyczny reset, i nawet więcej – pokazując, że gdy muzyka po prostu bawi i wciąga w interakcje, nie dzieje się nic „niepoważnego”, a bywa bardzo odświeżająco.

Old Timers

Zbigniew Konopczyński – puzon

Mark Shepherd – trąbka

Janusz Kwiecień – klarnet

Paweł Tartanus – banjo, wokal

Wojciech Kamiński – fortepian

Andrzej Zielak – kontrabas

Bogdan Kulik – perkusja

 

 

Przyćmieni przez Beethovena

Kölner Akademie i Michael Alexander Willens

Z oczyszczonym twardym dyskiem melomana, 8 lutego pojechałem do NOSPR na koncert Die Koelner Akademie pod dyrekcją Michaela Alexandra Willensa. Program pomyślany był jako prezentacja nieco zapomnianych klasyków współczesnych Beethovenowi oraz jego I Symfonii C-dur, mocno osadzonej w klasycznym stylu.

Uwertura C-dur Johanna Wenzela Kalliwody to sympatyczne, klasyczne wprowadzenie do całości – zawierała wszystko to, co utwór z epoki mieć powinien, wykonana z doskonałym wyczuciem zarówno intencji kompozytora, jak i oczekiwań słuchaczy. Nie zmienia to jednak faktu, że po dłuższym czasie trudno sobie ten utwór przypomnieć.

Nieco inaczej rzecz się miała z Wariacjami G-dur na trąbkę chromatyczną i orkiestrę Conradina Kreutzera. Solista Robert Vanryne zaprezentował wachlarz umiejętności swoich oraz cudownie brzmiącego instrumentu. Trąbka w jego rękach była przedziwnie miękka, chwilami wręcz aksamitna. Vanryne jest zarówno wirtuozem, jak i budowniczym instrumentów, wiernie odwzorowujących historyczne oryginały.

Przed przerwą usłyszeliśmy jeszcze ekscytujące trio – fagot (Javier Zafra), róg (Christian Binde) i klarnet (José Antonio Salar-Verdú) – w Concertante B-dur Bernharda Henrika Crusella. O tej kompozycji można powiedzieć tyle, że była doskonałym pretekstem do prezentacji wspomnianych instrumentów, których sola zajmująco się przeplatały, a także znakomicie współbrzmiały jako trio i w duetach. Pierwsza część, Andante, była może nieco przydługawa (co poeta miał na myśli?), a jedynym usprawiedliwieniem tego byli soliści, dający wiele powodów do zachwytu. W części drugiej myśl kompozytora już bardziej czytelna, zgrabnie wykorzystująca możliwości zaproponowanej instrumentacji – naprawdę mogła się podobać, podobnie jak kończące Allegro ma non tanto.
W trakcie tego utworu, szczególnie w części pierwszej, pojawiały się skojarzenia z niedawnym koncertem dixielandowym – troje solistów sprawnie wymieniało się w prowadzeniu, łącząc od czasu do czasu siły w żywych dialogach, tak jakby mieli zerwać ograniczające ramy i zacząć … jam session.

Po przerwie zabrzmiał pełen wdzięku, zgrabny Koncert fletowy D-dur Johanna Wilhelma Wilimsa, z solistką Anną Besson, specjalizującą się w wykonawstwie na instrumentach dawnych. Kompozycja żywa, energetyczna w części pierwszej (Allegro ma non troppo) i ostatniej (Polonaise. Allegretto) z przepięknym, lirycznym Adagio w środku. Solistka bardzo wyrazista, doskonale prowadziła aksamitne brzmienia w dialogu z orkiestrą jak i w solo, całkowicie skupiając na sobie uwagę słuchaczy.

Czarodziejski flet Anny Besson nie zamilkł do końca koncertu, bo solistka wróciła do zespołu, który na koniec wykonał I Symfonię Beethovena, w którym, jak wiadomo, flet ma pełne ręce roboty. „Pierwsza” wykonana została przez Die Koelner Akademie z wyjątkową dbałością o detale i skupieniu na odtwarzeniu dzieła w duchu epoki – delikatnie, bez nadmiernej mocy i przyjemnie, miękko, klasycznie. Można było usłyszeć Beethovena jakby na nowo, choć wydawałoby się, że znamy go bardzo dobrze. Interpretacja Michaela A. Willensa, jednoznacznie wskazała, może wbrew intencji programowej koncertu, czyli doceniania kompozytorów, będących współcześnie w zapomnieniu – są powody dla których jeden Klasyk przyćmiewa pozostałych.

Cały koncert pozostawił bardzo miłe i ciepłe wrażenie, co jest z pewnością zasługą rangi zespołu i staranności z jaką jego dyrygent i zarazem dyrektor artystyczny dąży do wskrzeszenia czasów, w jakich prezentowane dzieła powstawały – Die Koelner Akademie zasługuje na wpisanie w katalogu pod hasłem „zawsze warto”.

PROGRAM

Johann Wenzel Kalliwoda Ouverture C-dur

Conradin Kreutzer Wariacje G-dur na trąbkę chromatyczną i orkiestrę

Bernhard Henrik Crusell Concertante B-dur na klarnet, róg i fagot

Johann Wilhelm Wilms Koncert fletowy D-dur

Ludwig van Beethoven I Symfonia C-dur

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o