Czy współczechę da się kochać? – relacja z Sacrum Profanum 2018

Nie będę pisał Wam pełnej kontekstów, szczegółowej i mądrej relacji z tegorocznego Sacrum Profanum. Świetnie zrobił to Filip Lech z culture.pl (tutaj), a niebawem zrobi Magdalena Pasternak na łamach Glissanda. Mam dla Was coś innego.

Tuż przed samym festiwalem, zanim zacząłem pisać moje codzienne wrażeniówki na Facebooku, obiecałem Wam powiedzieć, jak się poczułem, gdy wylazłem cały zakurzony i zasiedziany z repertuaru o przynajmniej 100 lat starszego ode mnie, aby posłuchać współczechy, o której Wiesław Michnikowski żartował, że „to permanentna transmisja z huty”. W sumie nie oszukiwał – transmisja z huty też była i bardzo mi się podobała.

Hałas

Wiele jest uprzedzeń do muzyki współczesnej/nowej. Kiedyś pisał o nich Andrzej Chłopecki, zwracając uwagę, że dzieci potrafią się zafascynować De natura sonoris Krzysztofa Pendereckiego, utworami nieznośnymi dla wielu dorosłych słuchaczy, mających utarte muzyczne nawyki i wewnętrzne blokady. Dzieci ich nie mają, podoba im się także to, co nie jest w dur albo w moll. Ale nie tylko o tonalność muzyki chodzi, chodzi także o hałas – niby nieprzyjemny.

Hałas, w sensie czuciowym, nie muzykologicznym, był pierwszym zjawiskiem, z którym zderzyłem się na Sacrum Profanum, podczas małej inauguracji w Cricotece. Dominik Strycharski, otoczony okręgiem pulpitów wykonał Głowę Meduzy (1992) Witolda Szalonka, a następnie podjął z nią dialog w swoim Duchu Meduzy (2018). Przenikliwy, ostry, bezlitosny dźwięk fletu wwiercał mi się w uszy – to było po prostu nieprzyjemne, ale nie bardziej niż Szymanowski, którego słuchałem, gdy miałem 14 lat. W obu przypadkach pokonanie bariery dyskomfortu dźwiękowego zajęło chwilę, ale warto było ten wysiłek podjąć, bo potem zaczyna się słuchać inaczej – szerzej, lepiej, wyobraźnia się rozszerza. Nie sądzę, aby jakikolwiek utwór wcześniej zabrał mnie tam, gdzie byłem, słuchając obu Meduz.

Dominik Strycharski podczas koncertu Meduza, Cricoteka, 11.09.2018

Hałas powrócił podczas koncertu Accumulation w utworach Antione’a Chessexa. Tam wytwarzał go już kwartet Apartment House z taśmą, którą obsługiwał Jérôme Noetinger, odpowiedzialny za industrialne, ostre modyfikacje brzmienia smyczków. W krótkiej relacji zanotowałem, że utwory Chessexa były noise’owe, zgodnie z tym, czego doświadczyłem i z czego Chessex był mi znany, jako saksofonista, który ze swojego instrumentu robi potężnie hałasującą maszynę. Jednak prawdziwe uderzenie noise’u miało dopiero nadejść dzień później, podczas występu GGR Betong – wspomnianej „permanentnej transmisji z huty”.

Był to jedyny w programie koncert, na który nie chciałem iść, bo zwyczajnie bałem się, że mnie hałas zamęczy, wyjdę stamtąd zniechęcony do czegokolwiek i całym sobą pragnący Chopina. Groźnie brzmiały komunikaty o tym, że efekty świetlne na koncercie mogą spowodować atak epilepsji, pracownicy rozdadzą zatyczki do uszu, a służby medyczne będą na miejscu. O jakże się pomyliłem. Okazało się, że niesamowicie epickie jest ponad 120 decybelowe dźwiękowe tornado szwedzkiej grupy GGR Betong, założonej w Göteborgu w 2014 roku dla upamiętnienia Zbigniewa Karkowskiego, polskiego mistrza noise’u. Moment, w którym dyrygent, Frederic Bergström unosił ręce i włączał tę gigantyczną maszynerię hałasu był zachwycający i miałem ciary!

GGR Betong podczas koncertu Doing by Not Doing w Małopolskim Ogrodzie Sztuki, 14.09.2018

Gdy parę dni później, w finale A shape of jazz to come Zeitkratzer zrobił hałas, to mogłem spokojnie rozsiąść się w fotelu i założyć nogę na nogę – nie takie rzeczy się słyszało!

 

Piękno i brzydota

Jednym z najbardziej utartych zarzutów w stosunku do nowej muzyki jest to, że jest po prostu brzydka. Pewnie to właśnie miał na myśli wielki wiolonczelista Pablo Casals, pisząc o muzyce współczesnej, że to pustynia z wyplutymi pestkami daktyli. Tylko tutaj wszystko zależy od tego, co rozumiemy przez piękno – fakt, nie włączysz sobie Actions (1971) Pendereckiego do kotleta, aby smakował bardziej dystyngowanie (a niestety z Mozartem tak się da zrobić, choć kompozytor na to nie zasługuje). Takie głupio i naiwnie rozumiane nadęte piękno w stylu André Rieu faktycznie jest nieobecne w muzyce nowej (poza eleganckim wyśmianiem rzeczonego w String Jack Michaela Beila podczas koncertu Antagonizmy) – i całe szczęście.

Jest obecne za to inne piękno. Doświadczyłem go pierwszy raz właśnie podczas Accumulation, kiedy ostre, akumulacyjne, radykalne brzmieniowo utwory Chessexa były zestawiane z kompozycjami Amerykanki, Lindy Catlin Smith, pełnymi światła, przestrzeni, minimalnych środków wyrazu. Operowanie jednym, dwoma dźwiękami, badanie ich natury, wysokości, barwy, czasu trwania. Ukojenie. Myślałem wtedy trochę o Wielkim pięknie Paolo Sorrentino.

Anton Lukoszevieze i Jérôme Noetinger wykonujący „On the brink of collapse” Antoine Chessexa, Muzeum Inżynierii Miejskiej, 13.09.2018

Ten sam manewr organizatorzy festiwalu zastosowali, ale na jeszcze większą skalę, dzień później. Głośniejszy i agresywniejszy od Chessexa GGR Betong był kontrapunktowany późniejszym Żywiółem – solowym występem Kaspara T. Toeplitza w Cricotece, który na swoim niesamowitym baskomputerze zagrał coś, co wydaje się do artysty z pogranicza noise’u i elektroniki niepasującego – Elemental II (2004) Éliane Radigue. To właśnie Toeplitz namówił kompozytorkę do napisania pierwszego utworu na instrument, a nie jak dotychczas, syntezator modularny ARP 2500. Jej styl nazywa się czasem elektrominimalizmem – przeszło 45 minutowa kompozycja bazuje niemal na jednym dźwięku, stopniowo modyfikowanym elektronicznie. Totalna statyka – powolne wnikanie w barwy.

Kaspar T. Toeplitz i jego baskomputer w Cricotece, 14.09.2018

Hmm. Chyba muszę się do czegoś przyznać…

Dwa razy zdarzyło mi się  zasnąć na koncercie – raz podczas wykonania jakichś wczesnych symfonii Haydna, a drugi raz właśnie przy Elemental II, tylko – w przeciwieństwie do Haydna – nie z nudów. Osiągnąłem rodzaj balansowania między snem i jawą, ciszą i brzmieniem, kulturą i naturą, bo to właśnie z natury i jej brzmienia płynęła inspiracja Elemental II. Pamiętam, że dobrą chwilę po tym koncercie mi zajęło wylądowanie z powrotem na ziemi.

Piękno to nie tylko wyciszenie, trans, medytacja. Jego inny wymiar pokazała Mariam Wallentin z zespołem Zetikratzer w koncercie A shape of jazz to come. Maniera nieco zblazowanej nastolatki, a przy tym duża kultura wokalna spowodowała, że wielkie jazzowe standardy, jak Cry me a river czy Strange fruit przywdziały nowe szaty. Nie były to nowe szaty króla – muzyka nie stała się naraz naga, zdekonstruowana. Raczej pogłębiona – My funny Valentine zabrzmiało mi jakoś głębiej, prawdziwiej, choć z podskórną kpiną z zadymionego Cheta Bakera i jego ledwo dychającej trąbki.

Mariam Wallentin i Zeitkratzer w Centrum Kongresowym ICE Kraków, 15.09.2018

Z kolei o szczelinach między pięknem a brzydotą mówił utwór Sai ballare? (2015) Lisy Streich na fortepian, skrzypce i zmotoryzowaną wiolonczelę, zagrany podczas koncertu Antagonizmy. Inspiracją była tu finałowa sceną filmu Piera Paolo Pasoliniego Salò, czyli 120 dni Sodomy, wypełniona obrazami potwornych erotycznych tortur. Kwestię „sai ballare?” („umiesz tańczyć?”) wygłasza jeden z drugoplanowych bohaterów, zapraszając kolegę do tańca. To jakby przebłysk piękna na tle perwersji i brutalności. W moim odczuciu ten utwór raczej zabezpieczał temat brzydoty – coś było niepokojącego i odstręczającego w pojedynczych pociągnięciach smyczkiem, tupnięciach, stuknięciach pedałem fortepianu i cichym skrobaniu smyczka o struny wiolonczeli.

O koncercie Antagonizmy nie będę się rozpisywał, bo prawdopodobnie niebawem ukaże się z niego moja recenzja – tam będzie więcej.

 

Władza i pieniądze

Innym zarzutem pod adresem nowej muzyki jest to, że oderwała się od rzeczywistości i pozostaje wyłącznie luksusowym towarem dla koneserów. Faktycznie, to, co dotychczas opisuję, nie wygląda na muzykę, która może poderwać Janusza z kanapy (chyba, że GGR Betong), a wręcz wydaje się stać w kontrze do codzienności, do tu i teraz.

Bohaterowie koncertu Ustroje w Małopolskim Ogrodzie Sztuki – zespół Hashtag Ensemble, Maciej Koczur, Lilianna Krych, Maniucha Bikont, Marta Grzywacz, Maciej Nerkowski i kompozytorka, Agnieszka Stulgińska, 12.09.2018

Jest jednak na muzycznym horyzoncie coś zupełnie przeciwnego i o tym był koncert Ustroje, poświęcony systemom sprawowania władzy, ze świetnym warszawskim Hashtag Ensemble w roli głównej. Tableau vivant (1982) Zygmunta Krazuego to utwór wyrosły z obawy przed totalitaryzmem, z wrażenia złamanego oporu podczas stanu wojennego, mający w sobie sporą dawkę dramatyzmu, osiąganą powtarzanymi w spowolnionym marszowym rytmie dysonującymi akordami. Ciekawe, że rytm okazał się tego wieczora tak polityczny – słynny utwór Workers Union (1975) Louisa Andriessena podrywał do buntu fabryczne masy niemal samym rytmem. Męskie granie.

Trochę do tego zestawu nie pasowała Agnieszka Stulgińska ze swoimi Trzema kobietami (2018), bo ustawiało ją to w kontekście feminizmu, czy wręcz matriarchatu, a chyba nie o to chodzi w na pół teatralnym i w wyrazie bardzo intymnym widowisku o czułości, której każda kobieta potrzebuje, cierpieniu i zjednoczeniu, które pozwala zapanować nad rzeczywistością.

***

W Rejsie pada słynna kwestia, że „ja jestem umysł ścisły i mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”. Może niejeden tak ma – ale nie na Sacrum Profanum. Kiedy Spółdzielnia Muzyczna contemporary ensemble rozpoczęła prowokacyjnie swój występ od projekcji wiązanki hitów typu „Lato z Radiem” (polka też była) – „El Condor Pasa”, „Ta ostatnia niedziela”, „Zacznij od Bacha”– momentalnie na widowni zapanowała konsternacja.

To był rodzaj „piękna”, które na Sacrum Profanum jest absolutnie niestrawne. Miałem wrażenie, że wszyscy ten kwadrans przecierpieli, z wykonawcami włącznie, którzy stali pod ścianą tyłem do publiczności, jakby ze wstydem. Nie chcieli patrzyć na siebie odwalających chałturę.

Tak Spółdzielnia prowokowała do dyskusji o pieniądzach w sztuce. Dalej było przetykanie kolejnych punktów programu reklamami, i motywujący w wyrazie Fire up/Zapal się (2018) Mikołaja Laskowskiego czy świetny The Most Beautiful Music in the World (2018) Marty Śniady, ogrywający w pomysłowy sposób hasła reklamowe dużych marek tak, by dotyczyły muzyki. To wszystko służyło jednemu – aby nam powiedzieć, że muzyka też kosztuje, koncert nie jest za darmo, artysta musi jeść.

Napisy wyświetlane po koncercie $półdzielnia, 16.09.2018

Brawo za odwagę – to była muzyka zaangażowana w temat szalenie przyziemny, ale nieprzyziemnie dobrze napisana i zagrana. Spółdzielnia jest zespołem bardzo nowoczesnym, stawiającym na zadziwienie słuchacza, a ich koncerty przynoszą ciągle jakieś rewelacje. Wysoko postawiona poprzeczka, bo zaskakiwać nie jest łatwo.

 

Folk

Z Zygmuntem Krauze oraz Agnieszką Stulgińską spotkaliśmy się znowu w Małopolskim Ogrodzie Sztuki na Folk music. Dobry przykład historycznej ciągłości inspiracji muzyką ludową – od Chopina i Szymanowskiego do Stulgińskiej i Krauzego (copyright by Szafa, jakby się komuś hasło spodobało).

Radical Polish Ansambl w Małopolskim Ogrodzie Sztuki, 13.09.2018

To nie byle co, zobaczyć po 30 latach weteranów muzycznej awangardy – Warsztat Muzyczny Zygmunta Krazuego wraz z kompozytorem spotkał się, by wykonać Soundscape (1974). Później do gry wszedł Radical Polish Ansambl – sześcioro świetnych, naturalnych skrzypiec, artystów grających muzykę ludową, także na wiejskich potańcówkach. Muszę przyznać, że remake, ponowne zakorzenienie utworu ( Soundscape re-rooted (2018), którego dokonali razem z kompozytorem, brzmiał jeszcze efektowniej niż oryginał, także dzięki czterem mocnym, pięknym naturalnym głosom – Oldze Kozieł, Maniusze Bikont, Ewie Grochowskiej i Jagnie Knittel.

W finale Wesela – Inicjacji Agnieszki Stulgińskiej wykonawcy chwycili za serce, stopniowo odkładając instrumenty i rozpoczynając weselny taniec na scenie (w uszach mieli słuchawki z oberkiem, więc dla nich muzyka wciąż rozbrzmiewała). Ten utwór, powstały z fascynacji naturą, obrzędem, rytuałem i muzyką kurpiowską nie mieścił się w samym muzycznym przekazie – potrzebował widowiska, interakcji. Dostał zasłużone długie oklaski.

 

Czy współczechę da się kochać?

Jak pisał Gałczyński – Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało. Odpowiadam – da się, choć romans z muzyką nową nie należy do najłatwiejszych. To jest trochę tak, jak z dziewczyną, która wprowadza się do twojej kawalerki – naraz okazuje się, że wszystko trzeba urządzić na nowo, bo z gustem to jesteś na bakier, nie pójdziesz w tych ulubionych wytartych dżinsach na spacer, a w lodówce musi wreszcie pojawić się jakieś jedzenie, a nie tylko piwo. Trzeba pozmieniać stare nawyki, wejść w nową rzeczywistość i trochę się postarać, a to zaprocentuje. Muzyka potrafi starania odwzajemnić.

Bywa jednak zazdrosna i zaborcza. Prędko wciągnęła mnie w wir rzeczy ciekawych, nieszablonowych, polubiłem kwasy, dysnonanse i hałasy. Kiedy przyszło usiąść w spokoju i wysłuchać premiery opery Alka Nowaka Ahat-ili – Siostra bogów, czułem się już trochę nieswojo. Zbyt tonalnie mi brzmiała, zbyt grzecznie, brakowało mi w niej zęba, muzycznej agresji, czegoś, co mocniej szarpie za inaczej już nastrojone uszy. Pomijając chwilowe wrażenia, przyznaję, że było to dzieło bardzo dobre, nie tylko z uwagi na genialne słowo Olgi Tokarczuk – więcej o tym przeczytacie w mojej recenzji na Dwutygodniku.

Zdarzyły się podczas tego Sacrumowego romansu z muzyką momenty zawodów i zobojętnień. Należało do nich np. widowisko The Otheroom (2016) z muzyką Rolfa Wallina, w którym płachta z balonami i kwartet dęty z Ensemble Musikfabrik przemieszczały się po otwartej przestrzeni pomiędzy widzami. Nie zrobiło to na mnie po prostu żadnego wrażenia. Zobaczcie sami:

Rozmawiałem o tym z kolegą, który słusznie zwrócił uwagę na dzieci, czerpiące z tej interakcji ogromną radość. Czyli jest tak, jak pisał Chłopecki – jesteśmy już starzy, stępiali i nie umiemy się tak po prostu cieszyć. Brakuje nam jarmuschowego joie de vivre. Kręcimy nosem, jeśli coś jest przekombinowane i dziwne. Czas z powrotem odnaleźć w sobie dziecko!

Innym zawodem był koncert Emigranci, który wypadł w ostatnim dniu festiwalu. Temu jednak nie byli winni doskonali muzycy Arditti Quartet, którzy dali pokaz wielkiej muzykalności. Zamęczył mnie okrutnie dłużący się Quartet No. 7 (1997) Bogusława Schaeffera, Transgressio (1985) Barbary Buczek nie dotknęło żadnej struny w moim melomańskim sercu. Kameralistyka jest trudna – a współczesna już w ogóle i przyznaję to uczciwie – do niej muszę jeszcze dorosnąć.

Ale od czego mamy następne festiwale i koncerty – Pani Muzyka nie pozwoli o sobie zapomnieć!

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o