Trzeci koncert Festiwalu Gorczyckiego – Bach & Wesołowski „industrialnie” – był jak mecz, w którym pierwsza połowa trochę wieje nudą, ale pod koniec pada gol do szatni, zwiastujący, że druga połowa będzie dużo lepsza. I faktycznie była.
Nad sobotnim koncertem w Operze Śląskiej zawisło zagrożenie, że w ogóle się nie odbędzie. Bombardier, którym muzycy Sinfonietty lecieli z Warszawy do Krakowa po występie w Moskwie, musiał zawrócić, a następnie awaryjnie lądować z powodu uszkodzenia klap skrzydeł. Podobno niektórzy nagrywali już pożegnalne wiadomości – gratuluję muzykom profesjonalizmu, bo nie wyczuwało się podczas koncertu konsekwencji tych trudnych przeżyć. A może była to zasługa energicznego, charyzmatycznego i mającego poczucie humoru Hobarta Earle’a za pulpitem dyrygenckim?
Program otworzył dziwaczny Polonez balowy Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego, zaaranżowany na orkiestrę smyczkową przez Adama Wesołowskiego, szefa festiwalu i nowo wybranego dyrektora Filharmonii Śląskiej w Katowicach. O Polonezie wiadomo niewiele – to jedyny znany świecki utwór Gorczyckiego, a w źródłach zachował się tylko głos skrzypcowy. Utwór zupełnie nie brzmiał jak Gorczycki – raczej przypominał jakąś nieudaną kompozycję Michała Kleofasa Ogińskiego. Całe szczęście na kolejnych festiwalowych koncertach zabrzmią lepsze rzeczy polskiego Haendla.
Strzelcem wspomnianego na początku gola był oczywiście Łukasz Długosz, chyba najsłynniejszy polski flecista, laureat ogromnej ilości konkursów, grający średnio 180 koncertów rocznie, czyli przynajmniej co trzy dni jeden (część z nich w duecie z żoną, Agatą Kielar-Długosz). Ostatnio intensywnie promuje współczesną muzykę polską – w samym październiku i listopadzie dokonał około 20 prawykonań.
Choć Długosz również leciał w pechowym Bombardierze, nie było widać po nim zmęczenia, nawet podczas próby. Facet ma nerwy z żelaza. Zagrał słynną II suitę orkiestrową h-moll Bacha (stamtąd Badinerie, które każde dziecko zna) z łatwością, jakby dopiero się rozgrywał. Jemu wirtuozeria przychodzi równie naturalnie, co Mozartowi komponowanie. Z tym się chyba trzeba urodzić.
Pierwszą część zamykała industrialna wersja III Koncertu brandenburskigo. Industrialność polegała na na tym, że do muzyki Bacha Adam Wesołowski dołożył „ścieżkę dźwiękową” zawierającą zmiksowane odgłosy maszyn w hucie. Orkiestra grała na ich tle. Nie był to udany eksperyment – z jednej strony Bachowskie dzieło ma taką nośność, że całkowicie przykrywało i odwracało uwagę od tła, które z kolei wydawało się bardziej przeszkadzać niż uzupełniać i wnosić nową jakość.
Druga połowa należała w całości do Adama Wesołowskiego i solistów.
Szef festiwalu tworzy muzykę, która zaprezentowana np. na Warszawskiej Jesieni mogłaby wywołać nie mniejszy skandal niż koncert fortepianowy Zmartwychwstanie Pendereckiego w 2002 roku. Pod adresem kompozycji Wesołowskiego można sformułować podobne zarzuty – że to trochę romantyzmu, baroku, kantyleny jak u Rachmaninowa, muzyka filmowa i coś z minimalistów. Niby nie swoje, czyjeś i wszystko już było.
Gdyby jednak odrzucić założenie, że to, co jest tworzone pod szyldem nowej muzyki poważnej, musi być elitarne, nieodstępne i za wszelką cenę oryginalne, należałoby stwierdzić, że muzyka Wesołowskiego po prostu się podoba (zebrała gorętsze brawa niż Bach), jest świetna warsztatowo i nie kopiuje przeszłości. A już na pewno nie Sinfonia industrialna.
W niedawno napisanej Sinfonii również pojawia się ścieżka dźwiękowa z huty (dlatego paralela z Bachem), ale tu znakomicie obsadzona w perkusyjnej roli. Utwór otwiera motoryczny, mechaniczny, epicki temat smyczków. W części środkowej gasną światła, pojawia się bezpretensjonalna, piękna kantylena i zaczyna projekcja archiwalnych nagrań filmowych. Patrząc na uchwycone tam sceny przypomniałem sobie, jak koledzy mojego dziadka, którzy pracowali w czeskiej hucie Trzyniec niedaleko Cieszyna, opowiadali o tej robocie jak o przeżyciach frontowych i odnosili się do niej z podobnym rozrzewnieniem – jakby przeszli długi szlak bojowy. Kantylena pobrzmiewa właśnie tym rozrzewnieniem. Pomyślałem, że Sinfonię mógł napisać tylko ktoś, kto ten czarny Śląsk nosi w sercu.
Nim jednak Sinfonia porwała publiczność do entuzjastycznych braw, zabrzmiały jeszcze dwa koncerty solowe Wesołowskiego – puzonowy Gliss Koncert (premiera wersji orkiestrowej), w którym znakomicie zaprezentował się Jarek Meisner oraz fletowy Encore Concerto z Łukaszem Długoszem. W obu przypadkach soliści mieli pełne ręce roboty, bo w nutach czyhało na nich mnóstwo technicznych pułapek – w puzonowym sporo glissand, we fletowym skomplikowane arpeggia w szalonych tempach. W Encore Wesołowski zrobił zabawne zakończenie – dekonstrukcję fletu, czyli granie najpierw najpierw na korpusie bez stopki, a później na samej główce. I mało tego – ten popisowy i trudny numer Długosz wykonał jeszcze na bis.
Mam wrażenie, ze Adam Wesołowski ma swój styl własny, czyli polegający na tym, że po paru taktach wiadomo, kto komponował. Poza tym nieczęsto zdarza mi się kompulsywnie słuchać jednego kawałka muzyki współczesnej. A tak mam właśnie z Sinfonią – wyśmienicie udaną industrialną zabawą – zabawą w sensie Zabaw przyjemnych i pożytecznych, które ożywiały ruch literacki Polski oświeceniowej. Mam poczucie, że Sinfonia industrialna też ożywia – dowód poniżej w wykonaniu AUKSO pod batutą Marka Mosia.
Program:
Grzegorz Gerwazy Gorczycki – Polonez balowy
Johann Sebastian Bach – II Suita orkiestrowa h-moll BWV 1067
Johann Sebastian Bach – III Koncert Brandenburski G-dur BWV 1048 „wersja industrialna”
Adam Wesołowski – Encore Concerto na flet i orkiestrę smyczkową (premiera)
Adam Wesołowski – Gliss Koncert na puzon i orkiestrę smyczkową (premiera)
Adam Wesołowski – Sinfonia industrialna na orkiestrę smyczkową i multimedia
Wykonawcy:
Łukasz Długosz – flet
Jarosław Meisner – puzon
Hobart Earle (USA) – dyrygent
Orkiestra Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa Sinfonietta Cracovia
PS.: Mała uwaga PR-owa. Koncert trwał ponad trzy godziny, dało się go skrócić o około pół godziny, gdyby nie część oficjalna na początku – uroczystość wręczenia Medali Miasta Bytomia lokalnym działaczom, zasłużonym dla sportu, kultury i sztuki. Wydarzenie nie miało bezpośredniego związku z festiwalem (żaden artysta ani organizator nie został uhonorowany) i przez to można było odnieść mylne wrażenie, że koncert jest ozdobą uroczystości. Ponadto w kuluarach trochę szumiało, że ustępujący prezydent Bytomia mógł znaleźć lepszy moment na pożegnanie z wyborcami. Domyślam się, że część oficjalna była pokłosiem wsparcia, którego miasto udzieliło festiwalowi – cześć i chwała władzom za wspieranie kultury, ale o wiele lepiej zarówno festiwalowi, jak i prezydentowi, zrobiłoby jedno solidne podziękowanie od organizatorów na początku, a nie cała tzw. „gala”. Wręczenie medali mogło być osobną uroczystością (nawet w ramach festiwalu), co dodatkowo podwyższyłoby jej rangę.
Byłam obecna na koncercie i gwiazdą koncertu był, oczywiście poza samym autorem kompozycji drugiej części, puzonista. To on dostał gromkie brawa, niewymuszone, jak w przypadku flecisty, który pędził na scenę zanim jeszcze ucichły brawa, żeby się załapać na bis, o który nikt go nie prosił. Poza tym fajnie by było gdyby jednak flet stroił ze skrzypcami… Słyszałam co mówili inni słuchacze w operowym foyer. Niestety wielu z nas odniosło wrażenie, że flecista robił wszystko, byle tylko wybić się na pierwszy plan. Warto poświęcić większą uwagę kompozycjom A. Wesolowskiego, które są wspaniałe. Pierwszy raz słyszałam coś tak muzycznie trójwymiarowego. Pierwszy raz… Czytaj więcej »
Słuchaczko, zgadzam się, że Jarek Meisner wypadł znakomicie. W ogóle druga część koncertu obfitowała w gromkie brawa – Łukasz Długosz również je otrzymał. Nie wydaje mi się, aby musiał w jakikolwiek sposób starać się o wybicie na pierwszy plan – on już na nim jest. To naprawdę wielki artysta – nie tylko z powodu dziesiątków wygranych konkursów. A czy bis był taki nieprzyjemny? To odwdzięczenie się muzyka za oklaski i ja nie odebrałem tego jako gwiazdorzenia. Nie usłyszałem tego niestrojenia fletu ze skrzypcami, ale przyznam szczerze – nie jestem łowcą fałszów. Van Cliburn połowy oktaw nie trafił w Koncercie b-moll,… Czytaj więcej »
No cóż… tak sobie czytam i czytam i musze przyznać, że Słuchaczka ma wiele racji, łącznie z tym, że troszku niestety nie stroiło – łowcą fałszów też nie jestem, ale jako muzyk zawodowy swoje i tak słyszę. „Bis” odebrałem podobnie. No a stwierdzenie, że flecista i tak był na pierwszym planie jest co najmniej niestosowne. Na pierwszym planie była po prostu idea festiwalu, a kto byl gwiazdą – to juz sami ocenią ludzie;)
Ojej, to nam się porządki pomieszały. Oczywiście, ze festiwal jest na pierwszym planie – pisałem o tym w post scriptum, wyrażając niechęć wobec doklejania do koncertu innych wydarzeń. „być na pierwszym planie” oznacza w przypadku Łukasza Długosza pozycję znakomitego, docenianego artysty o dużym dorobku, który nie bisuje dlatego, że musi cokolwiek udowadniać. Może się nieprecyzyjnie wyraziłem. W mojej ocenie jego występ był bardzo dobry, ale w ocenie mamy prawo się różnić. A poza tym obu solistów nie porównywałbym ze sobą (a propos komentarza Słuchaczki) – dwa różne utwory, dwa instrumenty, dwa wyzwania. Jedno mają wspólne – obydwaj są wirtuozami i… Czytaj więcej »