To już ostatnia relacja z Actus Humanus, więc będzie o finale – tym w rodzaju grande finale.
Aż do ostatniego dnia festiwalu nie usłyszeliśmy Jana Sebastiana Bacha. Byli jego wielcy poprzednicy – Schein i Schütz, był prawie rówieśnik lipskiego kantora, Silvius Leopold Weiss, był nawet kuzyn Bacha, Johann Christoph, ale największy z rodu wciąż się nie pojawiał. Kiedy się pojawił, to w tak ciekawej odsłonie, że czekanie zostało wynagrodzone.
Powiem szczerze – nie umiem znaleźć klucza do wykonania Sonat na skrzypce i klawesyn, które zaproponowali Martyna Pastuszka i Marcin Świątkiewicz. Trudno je skwitować jakimś jednym zgrabnym sformułowaniem w rodzaju „Bach romantyczny”, „Bach osobisty”, „Bach matematyczny”. Z tych trzech określeń, które wymieniłem, z każdego było coś, bo Pastuszka w niektórych momentach (Largo z Sonaty IV BWV 1017, czyli Erbarme dich…) wzmagała emocje tak, że nie przestając poruszać się w ramach historycznego wykonawstwa, przywoływała beethovenowskie, czy wręcz schubertowskie klimaty, traktując melodię niebywale śpiewnie (choć ani razu jej nie rozwibrowała). Był to Bach osobisty, bo swoboda w częściach szybkich i energia, którą Pastuszka wyzwalała zakrawała wręcz o brzmienie prymów w ludowych kapelach (ogromna energia w Sonacie VI BWV 1019).
Glenn Gould lubił sobie nucić i podśpiewywać – to był pierwiastek ludzki i osobisty w jego mechanicznym i metalicznym bachowskim świecie – Pastuszka zaś lubi sobie tupnąć. Nie mam nic przeciwko temu.
I wreszcie Bach matematyczny – trochę go było w grze Świątkiewicza, który dzielnie walczył z przeziębieniem i niezbyt selektywnie brzmiącym klawesynem (mniej to raziło w Corellim, ale Bach jest sprawdzianem także dla instrumentu). Kunszt i technika Świątkiewicza są oczywiste. Poczucie pewności, które wzbudza w słuchaczu panowaniem nad instrumentem i swobodą jest kojące. Powiedziałem „matematyczny”, bo świat matematyczny jest w miarę obliczalny, daje poczucie bezpieczeństwa, a kto się z nim zaprzyjaźni, ten odnajdzie także fantazję, której Świątkiewiczowi nie brakowało, szczególnie, gdy przejmował tematy od skrzypiec. Wtedy Świątkiewicz pokazywał, że klawesyn to nie brzęcząca maszynka do produkcji basso continuo, ale żywy, melodyjny, poetycki instrument. I nie trzeba wyczekiwać na skądinąd wspaniałego Jeana Rondeau, aby się o tym przekonać.
Kupuję to wykonanie, ale nie dlatego, że jak oni jestem ze Śląska. Żeby mnie ktoś nie posądził o brak obiektywizmu – jestem z Cieszyna, a oni z Katowic i pozostaje mi z zazdrością patrzeć, jak wiele talentów muzycznych wydał na świat Górny Śląsk – zarówno tych jednostkowych, jak Henryk Mikołaj Górecki czy Aleksander Lasoń, ale i zespołowych, jak AUKSO czy {oh!} Orkiestra Historyczna.
No ale ja się tu rozgaduję o Bachu, a tymczasem półtorej godziny później w ramach grande finale organizatorzy odpalili największy fajerwerk koncertowy tegorocznego AH, czyli występ L’Arpeggiaty z Christiną Pluhar w Centrum św. Jana, które wypełniło się po brzegi. Publiczność przybyła nieraz z daleka, a rangi wydarzenia dopełniła obecność prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, który, przyznaję, trafnie postawił pytanie publiczności czy festiwal jej się podoba, bo niemało kosztuje. Na szczęście odpowiedź była na tyle entuzjastyczna, że wniosek mógł być tylko jeden – AH to dobrze wydane pieniądze podatnika i będzie edycja wielkanocna. Zgadzam się absolutnie.
Nie będę się wygłupiał i pisał o tym, jaka jest L’Arpeggiata. Swoją ogromną popularnością i niespotykanym brzmieniem zespół wyszedł poza krąg słuchaczy tzw. muzyki poważnej. Są rozpoznawalni po pierwszych zagranych dźwiękach – wyrazista, głęboka teorba Christiny Pluhar, nieco jazzujący cynk Dorona Sherwina, psalterium Margit Ubellacker i mogę tak wymieniać, bo każdy z muzyków jest charakterystyczny, a wszyscy razem mają wyrazistość trupy teatralnej. Razem z nimi wystąpiły śpiewaczki – Céline Scheen (sopran) i Benedetta Mazzucato (mezzosopran).
Kiedy zabrzmiała słodka Ninna nanna (Lulajże) wydawało się, że to będzie L’Arpeggiata typowa – taka, jaką znamy i kochamy z płyt Antidotum Tarantulae czy Mediterraneo. Z tego klimatu była jeszcze słynna Ciaccona Cazzatiego, ale lwią część programu zatytułowanego Lira Orfeusza wypełniły fragmenty oper i kantat Luigiego Rossiego, oczywiście w arpeggiatowym odczytaniu i jak się okazało, najzupełniej poważnym.
Rozdzierająca miłość, której „władzy któż nie ulegnie?” naznaczona cierpieniem i stratą. Kulminacją tego wątku był długi, dramatyczny lament greckiego poety Ariona, Al soave spirar, zaśpiewany przez znakomitą Benedettę Mazzucato, która nieraz z Christiną Pluhar współpracowała. Lamentem się także zakończyło. W Lasciate Averno z Orfeusza znakomicie zaprezentowała się Céline Sheen, która w programie Lira Orfeusza już występowała już w 2017 roku. Dysponuje sopranem matowym, o ciemnej barwie, szczególnie efektownym w dolnym rejestrze. Takim głosem Orfeusz wzywał męki piekielne do opuszczenia otchłani, w której przebywa Eurydyka i podążyły za nim, aby ona nie musiała cierpieć. Na koniec prosi o śmierć. I wzruszenia nie powinny to dziwić, bo:
Skoro więc taką moc mają melodyjne słowa, cóż dziwnego w tym, że żal miły w śpiewie, pięknej damy każdą duszę wzrusza?
(L. Rossi, Al soave spirar, tekst: Giulio Rospigliosi, tłum.: Magdalena Bartkowiak-Lerch)
Na bis musiało się już trochę rozpogodzić i był żarcik – obie solistki z Doronem Sherwinem (cynk) zaśpiewały popisowy numer Ciaccona del Paradiso e dell’Inferno, który równo 10 lat temu zdobył ogromną sławę dzięki wspólnemu wykonaniu L’Arpeggiaty z Jaroussky’m. Były czarne okulary i belcantowe zapędy Dorona Sherwina, którego publiczność kocha – jeszcze przed bisem zebrał oklaski niemal tak gorące jak Christina Pluhar.
***
I tak zakończył się Actus Humanus Nativitas 2018. Zapewne niebawem w Ruchu Muzycznym ukaże się podsumowanie festiwalu pióra mojego kolegi, Mateusza Borkowskiego, więc po wnioski końcowe tam Was odsyłam. Ja zaś chciałem gorąco podziękować i pogratulować organizatorom – drużyna z poniższego zdjęcia pokazała ogromną klasę i dopięła wszystko na ostatni guzik – począwszy od detali w rodzaju gorącej herbaty podczas carillonowego koncertu po dobór nazwisk, programów, obsługę medialną, prasową, promocyjną. Krótko – tak to się robi!
Dodaj komentarz