Zorganizowanie festiwalu poświęconego Karolowi Szymanowskiemu, patronowi Filharmonii Krakowskiej, było od lat marzeniem dyrektora Bogdana Toszy. Udało się je spełnić pod hasłem SZYMANOWSKI / POLSKA / ŚWIAT. Pytanie tylko, czy kolejny festiwal na kulturalnej mapie Krakowa jest potrzebny? Czy Filharmonia nie dysponując na to przedsięwzięcie budżetem takim jak Misteria Paschalia, Opera Rara czy Sacrum Profanum może zaproponować coś, co przyciągnie słuchaczy?
Otóż może. I nie chodzi o kasę, czy gwiazdorskie nazwiska. Chodzi o program.
Prestiż wydarzenia można zbudować oryginalnością, zagraniem tego, co mało kto gra, odkrywaniem zapomnianych kompozytorów i ich dorobku. Po tej trajektorii leciał festiwal POLSKA / SZYMANOWSKI / ŚWIAT. Byłem na trzech koncertach i dwa razy wychodziłem z gmachu przy Zwierzynieckiej pod wrażeniem. To rewelacyjna statystyka.
Duczmal gra Szostakowicza
Ideą festiwalu było rzutowanie dorobku Szymanowskiego na tło muzyczne lat 1850-1950. Trochę przypomina to koncepcję Festiwalu Chopin i Jego Europa, tylko z oczywistych względów w pomniejszeniu. W tym duchu ułożony był program drugiego koncertu festiwalu, z Orkiestrą Kameralną Polskiego Radia AMADEUS w roli głównej – obok Szymanowskiego znaleźli się Knipper, Bacewicz i Szostakowicz.
AMADEUS to znakomity zespół, jedna z najlepszych orkiestr kameralnych w Polsce, prowadzona od 1968 roku przez charyzmatyczną Agnieszkę Duczmal, pierwszą kobietę-dyrygent w mediolańskiej La Scali, mającą ogromny dorobek nagraniowy i koncertowy, dysponującą szczególnym wyczuciem muzyki XIX i XX wieku.
Szymanowski został symbolicznie zaakcentowany Etiudą b-moll w opracowaniu orkiestrowym. Efektowna, melodyjna i sympatyczna Suita na tematy irańskie Radif Lwa Knippera była miłym rozluźnieniem. Określenie „radziecki Mahler” ukute przez zafascynowanego muzyką słowiańską angielskiego muzykologa i dziennikarza Geralda Abrahama miało przybliżyć na zachodzie twórczość Knippera. Żadnemu twórcy nie życzę bycia odbiciem czyjegoś blasku, a określenie „radziecki Mahler” aż prosi się o to, by zaprzeczyć. Ale to drobiazg.
Prawdziwy muzyczny klejnot zabłysnął w drugiej części koncertu – Symfonia kameralna op. 110a Dymitra Szostakowicza. VIII Kwartet op. 110, którego orkiestrową wersją jest Symfonia, to dzieło intymne, a zarazem wszechogarniające. Z jednej strony Szostakowicz miał pisać je jako swoje epitafium (kontrowersyjne tezy Lwa Lebedińskiego) i umieścił w nim swój muzyczny podpis DSCH, a z drugiej dedykował je ofiarom faszyzmu i wojny, i podobno również stalinowskiego terroru (według Solomona Wołkowa).
Wydaje się, że jednostka kontra masa jest niezłym kluczem do zrozumienia tej muzyki, niezależnie od tego, czy za jednostkę uznamy samego Szostakowicza, którego biografię w dużej mierze definiują zderzenia z masą stalinowskiej opresji, czy jednostkę w rozumieniu szerszym, zgniecioną przez wojenną machinę. Drezdeński kontekst powstania dzieła nie jest tu bez znaczenia, ale o nim innym razem.
Opresja jest odczuwalna silnie w drugiej części, rozpoczynającej się motorycznym, agresywnym opracowaniem motywu DSCH. Strach, gonitwa, ucieczka, paranoja urastają do szaleństwa w upiornym walcu części trzeciej.
O ile na widowni dały się od czasu do czasu słyszeć kaszlnięcia i szepty, o tyle przy części czwartej zapadła grobowa cisza, Duczmal i AMADEUS zahipnotyzowali słuchaczy. Dawno nie widziałem w Filharmonii takiego skupienia. Mroczny pojedynczy dźwięk w piano co chwila brutalnie chłostany akordami tutti można zaliczyć do jednego z najmroczniejszych, najbardziej pesymistycznych obrazów muzyki XX wieku. Uderza on w wersji kwartetowej, ale tu starcie pojedynczego głosu skrzypiec z orkiestrowym ciężarem wywołuje wstrząsające wrażenie.
Po piątej części zapadła cisza. Nie wiedziałem, co począć po tym wykonaniu. Nie miałem ochoty klaskać, bo oklaski nie pasują do dzieła, które wręcz woła o chwilę namysłu, ale trzeba było nagrodzić muzyków – przede wszystkim za to, że powiedzieli wszystko, co w tej muzyce należało powiedzieć – od dramatyzmu, rozpaczy, szaleństwa, agresji po liryzm, pojedyncze przebłyski nadziei.
Zgadzam się z Agnieszką Duczmal, że jeśli coś można było po tym zagrać, to Beethovena, a Księżycowa w opracowaniu na orkiestrę zabrzmiała kojąco. Natomiast uwertura do Wilhelma Tella Rossiniego jako drugi bis… bez komentarza.
Strug i Pasiecznik – zderzenia
Koncert nie zawsze musi być głębokim przeżyciem emocjonalnym. Może mieć też walor poznawczy. Zderzenie źródeł z ich artystycznym opracowaniem dało wyobrażenie o tym, jak dalekie są Pieśni kurpiowskie op. 58 od oryginałów, których tak naprawdę Szymanowski nie znał. Zderzenie było czołowe – w pierwszej części Adam Strug zaprezentował autentyki, a w drugiej Olga Pasiecznik z Harmonium Duo artystyczne opracowania. Wiele pieśni się pokrywało (np. Bzicem kunia, Leć głosie po rosie).
Śpiewy kurpiowskie słyszał Władysław Skierowski, duchowny, który w 1913 roku rozpoczął posługę w Myszyńcu. Zafascynowała go kultura tego regionu tak bardzo, że zgromadził ponad 2000 utworów, wydanych w trzech tomach Puszcza Kurpiowska w pieśni, z których korzystało wielu kompozytorów, nie tylko Szymanowski. Skierkowski był także autorem sztuki teatralnej Wesele na Kurpiach, znanej w dwudziestoleciu międzywojennym (oglądał ją między innymi prezydent Mościcki podczas dożynek w Spale, chwalił Boy-Żeleński). Skierkowski zginął z rąk hitlerowców w 1941 roku w obozie w Działdowie.
Mamy zatem do czynienia z podwójnym filtrowaniem oryginału – najpierw przez zapis Skierkowskiego, następnie wyobraźnię Szymanowskiego. W efekcie Pieśni kurpiowskie, choć często opisywane jako niezwykle bliskie oryginałom, oddające ich charakter, a wręcz utrwalające zapomniane dziedzictwo, są w istocie dalekim echem tego, co naprawdę na Kurpiach rozbrzmiewało. Nie trzeba czynić z tego zarzutu Szymanowskiemu, podobnie jak nie czynimy zarzutu Chopinowi, że nie cytował prawdziwych mazurów czy oberków. Kiedy słyszymy Uwoz mamo (genialna Olga Pasiecznik), chyba nie musimy zastanawiać się, skąd ta pieśń się wzięła. Ta muzyka jest po prostu obłędnie piękna i to wystarczy. Warto jednak odnotować, że niektórym Pieśniom Szymanowskiego jest bliżej do morawskich pieśni Janáčka niż do kurpiowskiego folkloru.
Jan Popis w programie koncertu efektownie uzasadniał akompaniament dwóch harmonii, które zastąpiły fortepian, obecnością harmonii polskiej i zbliżaniem się do ludowego rodowodu. Wydaje mi się jednak, że lepsze byłoby niezbliżanie się do niego i podkreślenie odległości, która dzieli źródło od opracowania, tym bardziej, że skoro Strug nie poszedł na kompromisy w pierwszej części, w drugiej też nie trzeba było. Choć w kuluarach przeważały pozytywne wrażenia, miałem poczucie, że byłoby lepiej, gdyby niebywale stylowy, wyrazisty głos Olgi Pasiecznik był wspierany przez fortepian, którego Szymanowski nie użył przez przypadek.
Czesi nadciągają!
Skoro festiwal zaczął się od Polaków grających Dvořáka, musiał się skończyć Czechami grającymi Szymanowskiego. Zespół nieprzypadkowy w tym kontekście – Orkiestra Teatru Narodowego w Pradze, gdzie Szymanowski święcił triumfy. Jedna z najstarszych w Czechach, bardzo zasłużona, choć nie dałbym sobie ręki uciąć, że dobrze znana polskim melomanom.
Orkiestra ma raczej skromny dorobek nagraniowy, co jest częstą przypadłością zespołów na co dzień grających w kanale orkiestrowym teatrów operowych. Wszelako pośród wytwórni, dla których nagrywała, znalazł się Deutsche Grammophon (Don Giovanni z 1967 roku pod Karlem Böhmem, wznowione w 1990 roku), największa czeska wytwórnia Supraphon oraz nieistniejąca już dzisiaj ESTA.
Wraz ze swoim szefem, Jaroslavem Kyzlinkiem (na zdjęciu w programie do złudzenia przypominającym Russela Crowe’a, na żywo nieco mniej) orkiestra sprawiała dość konserwatywne wrażenie. Słuchanie ich przypominało trochę podróż w czasie do lat 70. Chyba Czytelnicy Szafy wyczuwają już, jak bardzo mi się to podoba.
Kyzlink, wykształcony w Brnie, objął kierownictwo nad orkiestrą w 2016 roku. To trzeci dyrygent z Czech po Ondřeju Vrabcu i Jiřim Rožeňe, u którego widzę ogromne skupienie na wskazywaniu wejść i podawaniu pulsacji. Nie ma aktorskiego machania i ogólnego budowania nastroju, tylko podręcznikowa dokładność. Nawet gdyby wyłączyć dźwięk, można z łatwością wyobrazić sobie, która sekcja gra, w jakim tempie i jak głośno. Z tej dokładności muzycy chętnie korzystali, uważnie obserwując swojego szefa.
II Koncert skrzypcowy Szymanowskiego zagrał Janusz Wawrowski na stradivariusie „Polonia”. Dwa dni wcześniej w Centrum Kongresowym ICE słuchałem Isabelle Faust, grającej na innych skrzypcach mistrza z Cremony, „Śpiącej królewnie”, i nie mogłem się nadziwić, jak bardzo odmienne brzmienie mają te instrumenty. „Polonia” jest ostrzejsza, wyrazistsza i agresywniejsza, wypełnia salę z łatwością i zdecydowanie pasuje do posiadacza. Wybór 13 Kaprysu Paganiniego na bis potwierdził wirtuozowskie zacięcie, z jakim Wawrowski wcześniej wykonał koncert Szymanowskiego.
Najlepsze zostało na koniec. Zacierałem ręce i nie mogłem się doczekać rapsodii Taras Bulba Janáčka. Pierwszy raz na żywo usłyszałem ją w Ostrawie i zrobiła na mnie ogromne wrażenie (wówczas bardziej zachwyciła mnie Sinfonietta, dzisiaj nie byłbym już taki pewien). Wielkie dzieło, podobnie jak Sinfonietta dedykowane narodowi czeskiemu, napisane w okresie I wojny światowej, wyrosłe z fascynacji Janáčka Rosją i ideą jedności Słowian. Jeśli odrzucić nieaktualne konteksty polityczne, pozostaje pełna rozmachu muzyka, stojąca jedną nogą w romantyzmie, a drugą w modernizmie, porywająca eksperymentami harmonicznymi i kolorystyką orkiestry. Wszystko to Orkiestra Teatru Narodowego potrafiła wydobyć i zaprezentować. Znam parę nagrań zachodnich zespołów, ale odnoszę wrażenie, że czeskiego idiomu nikt nie potrafi uchwycić tak dobrze, jak oni sami. Czesi rozumieją swoją muzykę. A co gorsza – nieźle rozumieją też polską i grają ją na tyle solidnie, że nie możemy do końca spać spokojnie.
Za życia Szymanowski był w Czechach dobrze znany. Dzisiaj jest znany słabiej. Podczas Janáčkowego Maratonu w Ostrawie niektórym czeskim melomanom musiałem tłumaczyć, że Szymanowski to jak ich Janáček, tylko inny, nowocześniejszy. Gdy rozmawiałem z Milanem Davidem, designerem, projektantem kostiumów działającym w polskich teatrach operowych, usłyszałem, że boli go fakt, jak rzadko gra się u nas Janáčka, Smetanę czy Martinů, a i Dvořák bywa traktowany powierzchownie, ale z drugiej strony Szymanowskiego też nieczęsto u nich się prezentuje. Gdzie mogę, mówię o cudnej operze Liška Bystrouška Janáčka, która wciąż czeka na swoją polską premierę. Gdyby Filharmonia Krakowska była operą, mógłbym się tego spodziewać, bo parcie na odkrycia i granie nieznanej muzyki jest tu coraz większe.
***
Podsumujmy – pomysłowość przy Zwierzynieckiej zrekompensowała budżetowe niedostatki. Blisko siebie mamy świetnych artystów i nie trzeba sprowadzać zespołów z Francji, Niemiec czy Rosji, wystarczy z Poznania (AMADEUS), aby otrzymać wybitne wykonanie Szostakowicza. Nasze źródła ludowe są atrakcyjne, mamy też ich gorących krzewicieli (Adam Strug). Zakończenie festiwalu muzyką czeską było pięknym gestem. Oddanie finału zaskakująco dobrym wykonawcom z Pragi, którzy zagrali z Wawrowskim, okazało się strzałem w dziesiątkę. Co do programu – jeśli Simon Rattle z LSO gra Janáčka, czemu my nie mamy tego robić? To jest poziom światowy i do niego powinniśmy dążyć. Dobrze, że taki kierunek obrał festiwal – to obiecujący prognostyk na kolejną edycję.
Dodaj komentarz