Serdecznie zapraszam do lektury relacji z Festiwalu Sacrum Profanum 2019. Wszystkie powstały na zamówienie organizatora, Krakowskiego Biura Festiwalowego.
DZIEŃ #1 | SĄSIEDZTWO MUZYKI I CIAŁA
Hasłem tegorocznej edycji festiwalu Sacrum Profanum jest sąsiedztwo, które przez rezydencję artystyczną Antona Lukoszevieze kojarzy się z naszym wschodnim sąsiadem – Litwą. Choć znakomity wiolonczelista pojawił się na scenie w Cricotece, to nie relacje polsko-litewskie zdominowały pierwszy dzień festiwalu, ale sąsiedztwo ciała i dźwięku, a może wręcz ich nierozerwalny związek.
Odnosiła się do tego w symboliczny sposób Natasha Anderson, pisząc w notce programowej, że Nor Girdling Gnaw na violę d’amore i sześciokanałową elektronikę to „mnożące się odbicia (…) ulatujące, krwawiące, krążące – niczym histeryczna, powtarzająca się próba duszącej śmierci”. Barokowy instrument współzawodniczył w całkiem tradycyjny koncertujący sposób z elektroniką. Z kolei gdy pod koniec wpadł w trans powtarzających się figur, jego dźwięk był w uszach fizycznie odczuwalny. Uderzały także dwa różne sposoby jego uzyskania: ruchem ciała solistki (tradycyjne) i kliknięciami kompozytorki (nowe). Przy okazji doświadczyliśmy tego, o czym wspominała Kasia Głowicka – której Farewell River usłyszymy 1 października – że jej wizja współczesnego kompozytora to muzyk z komputerem na scenie.
Do wpływu dźwięku na ciało odwoływał się wprost australijski kompozytor Anthony Pateras, którego Pseudacusis miały, poprzez dobranie odpowiednich częstotliwości i wysokości dźwięku, oddziaływać halucynogennie. Być może koncertowe rytuały i inauguracyjny klimat to utrudniły, ale pomogły skupić się na innych walorach kompozycji – całkiem ciekawie skonstruowanym początku, zdradzającym solidny klasyczny warsztat, wspaniale brzmiącym fortepianie (piękne piana w górnych rejestrach) i udanych barwowych połączeniach, np. z tremolandem wielkiego bębna. Całość dawała efekt spójnej muzycznej muzycznej myśli, ale wypowiadanej chyba za długo. A może nie? A może to druga połowa, w której do głosu doszły zderzenia punktów i linii prostych, kontrasty barw, ale i śpiew ptaków, czy plusk wody, były tym, co w Pseudacusis pociągało najmocniej? Wiele pracy mieli wykonawcy, którzy – podobnie jak w późnych dziełach Góreckiego – musieli długo utrzymywać pojedyncze dźwięki w wolnych tempach, a szczególnie saksofoniści (tu chapeau bas dla Krzysztofa Guńki, który w dniu koncertu zastąpił niedysponowanego Gerarda Lebika). Płuca wielkości miechów kowalskich by się tu przydały! Nie mając halucynacji, zasłuchiwałem się w mikrotonach i alikwotach. Jak się okazało, to może być przyjemne.
Na Zbigniewa Karkowskiego (z pochodzenia krakowianina) ciało reaguje zupełnie inaczej – to muzyka (tak!), która wywołuje stres, obawę, niepewność, drżenie kolan i dziwne wibracje w żołądku. Karkowski zapewnia emblematyczne dla festiwalu „wejście w strefę dyskomfortu”. W ubiegłym roku GGR Betong pokazał go analogowo, wczoraj zabrzmiał cyfrowo (choć tu przydałoby się mocniejsze określenie niż „zabrzmiał”, zważywszy, że podobno piętro wyżej w biurach różne przedmioty pospadały z półek podczas koncertu). Ciekawe, że pierwszy utwór (Nerve Cell_0) odwoływał się tytułem do neuronu –przewodnika impulsów elektrycznych. Przewodzenie kojarzy się z ruchem, którego w tym utworze praktycznie nie było. Przypominał raczej stateczną masę hałasu, którego natężeniem sterował Lukoszevieze, stosując pokaźną ilość środków artykulacyjnych, w tym tak nieoczekiwane, jak vibrato osiągane samym smyczkiem. Chyba najgorętsze brawa tego koncertowego dnia zdobył Wolfram i Zespół Wokalny Gęba, wykonując Encumbrance, nagrane zresztą w tym składzie dla wytwórni Bôłt Records. Utwór nie ma swojego jasno zdefiniowanego kształtu i każde jego wykonanie jest unikatowe – przekazany w formie szkicowej drogą mailową Antoniemu Beksiakowi zawiera także uwagę o tym, by dostosować wykonanie do specyfiki sali. Mieliśmy zatem okazję posłuchać (przez zatyczki do uszu) czegoś unikatowego. Koncertowe doświadczenie podpowiada, że publiczność chętnie docenia wysiłek, a w przypadku wokalistów był on tytaniczny – od niskich tonów, przez wysokie kobiece rejestry, szeptanie, charczenie, pomruki – cały zestaw wyczerpujących ćwiczeń, czy, jak sam Karkowski to określił, „siłownia dla wokalistów”. Pot na twarzach śpiewaków wzmógł oklaski, ale z granicznie niskich częstotliwości trzeba się było długo jeszcze otrząsać.
Gdy wracałem do domu z Cricoteki, nad bulwarem dostrzegłem reklamę Festiwalu z hasłem „Sprawdź, jak hałas przemienia się w muzykę…”. Po inauguracji mówię – „Sprawdzam!”, a jakie karty znajdą się na stole, tego dowiecie się z kolejnych koncertów i relacji.
***
DZIEŃ #2 | SPOTKANIE BRZMIEŃ RÓŻNYCH (pisze Maryla Zając)
Drugi dzień Festiwalu Sacrum Profanum 2019 był połączeniem rozmaitych pomysłów kompozytorskich i sposobów wykorzystania instrumentów. Dwa kwartety – fortepianowo-perkusyjny Kwadrofonik i smyczkowy Apartment House weszły w dialog z elektroniką.
Kwadrofonik po raz pierwszy znalazł się wśród artystów występujących na Sacrum Profanum i to od razu z dwoma prawykonaniami utworów specjalnie dla tego kwartetu zamówionych przez festiwal. Zanim jednak usłyszeliśmy światowe nowości, swoje polskie prawykonanie miało We called it utopia Laure’go M. Hiendla. Muzycy przerzucali się dźwiękami, tworząc punktualistyczą, barwną sieć (brzmiącą stosunkowo klasycznie), w którą stopniowo coraz mocniej ingerowała elektronika. Jak twierdzi kompozytor, to właśnie ona „stanowi portal dla instrumentu, przenoszący go do innej kategorii i zmieniający jego możliwości”. Jej pojawienie się, wniknięcie w strukturę dźwięku, zabrudzenie go, co początkowo wydawać by się mogło brutalną ingerencją w to, co klasyczne, dało początek nowej jakości, ukazało ewolucję relacji od wrogiej do symbiotycznej, spajającej dawne z nowym.
Three Lines of Flight Patricka Higginsa, pierwsze tego wieczoru zamówienie festiwalu, wymagało od muzyków sporej wytrwałości i pewności gry. Rozmaite pomysły kompozytorskie znalazły miejsce na przestrzeni tego trzyczęściowego utworu – uparcie powtarzane motywy, wielokrotne repetycje i natarczywe unisona pozwalały słuchaczowi przyzwyczaić się do statyczności, by za chwilę wybić go z jednorodnego pulsu to synkopą, to nieoczekiwaną serią pauz generalnych. Statyczne lub lekko kołyszące się plamy dźwiękowe, którym barw dodawały pojedynczo wtrącane dźwięki, zderzały się z odcinkami ostrych, punktowych brzmień fortepianów i perkusji. Nienasyconych muzyką Higginsa zapraszam trzeciego dnia festiwalu do Cricoteki, gdzie kompozytora będzie można usłyszeć w roli wykonawcy.
Słowo „noise” w tytule utworu Angéliki Castelló mogło zawieść entuzjastów przenikliwych, fizycznie bolesnych brzmień, którzy po prawykonywanym utworze (drugie zamówienie festiwalu) takich się spodziewali. Bodies of Noise, choć rozpoczęty pompatycznie, był zdecydowanie bardziej nostalgiczny i kojący niż agresywny. „Znajduję słowa, teksty, wydarzenia z mojego życia, historie, sny i marzenia…” – tak opisuje utwór Castelló. Rozmaite dzwonki i grzechotki, harmonijki ustne i bębny, w końcu odtworzone odgłosy natury budziły skojarzenia z meksykańskim krajobrazem. Wszystkie te elementy stworzyły różnorodną, a jednak spójną, rytmicznie pulsującą strukturę.
Kameralny koncert Apartment House był jednym z czterech programów, które powstają w ramach rezydencji artystycznej Antona Lukoszevieze. Zabrzmiało sześć utworów, z których każdy osadzony był w innym pomyśle muzycznym. W Oscillum Egidiji Medekšaitė, napisanym specjalnie dla Lukoszevieze, uporczywe sul ponticello wiolonczeli płynnie łączyło się w dialogu z gęstym, jednorodnym, niepokojącym brzmieniem elektroniki na wzór splotów nici w tkaninach, które inspirowały kompozytorkę. W mikrotonalnym Canon Super Slendro Rytis Mažulis postawił na eksplorowanie potencjału harmonicznego, jaki dają instrumenty nierównomiernie temperowane. Stojące akordy, bolesne dla uszu przyzwyczajonych do rezonujących alikwotami brzmień, były podkolorowane przez szorstkie, nagłośnione odgłosy osiadającej na strunach kalafonii. Ukłonem w kierunku starszej generacji kompozytorów było przypomnienie Fluorescences Antanasa Rekašiusa z 1981 roku, w którym w znaczącej części klasycznie brzmiąca i melodyczna wiolonczela dialogowała z syntezatorem. Krótkie klatki muzycznych pomysłów stanowiły pole do sonorystycznych eksperymentów, w których, niczym podczas wyścigu, raz tradycyjny instrument przełamywał swoje klasyczne brzmienia, to znów elektronika podejmowała próby nawiązania do artykulacji fortepianu. Utwór Juliusa Aglinskasa pod romantycznie sugestywnym tytułem „…„ był odskocznią od obecnego na festiwalu noise’u i drapieżnych eksperymentów – współbrzmienia alikwotów, szerokie frazy i gęsta faktura podkręcone były przez syntezator. Dedykowany amerykańskiemu kompozytorowi i puzoniście Homage to Philip Corner Jurgisa Mačiūnasa wymagał od wykonawców sporej koordynacji ruchowej – gra na własnym instrumencie przeplatana imitacją dźwięków puzonu jest żartem, który stale bawi od 1962 roku. Po tych przyjaznych utworach fala Karkowskiego wymagała zupełnej zmiany słuchania – tym razem zabrzmiał powstały we współpracy z Apartment House Field. Wspólnie tworzony hałas napierał niczym odgłosy na polu bitwy. Ściana brzmienia powstała z zespołowego wysiłku – bo zdecydowanie fizycznego wysiłku wymaga kilkanaście minut gry pełnym dźwiękiem – w którym wybijały się odgłosy niczym z karabinu maszynowego.
Podczas sobotnich koncertów każdy mógł znaleźć coś szczególnie ujmującego. Być może pogwizdywanie u Castelló lub liryzm „…” Aglinskasa? Żartobliwy utwór Mačiūnasa? Może boleśnie nęcący dyskomfort Karkowskiego? I tych, którzy już znaleźli, i tych, którzy wciąż szukają, zapraszamy na kolejne festiwalowe koncerty.
***
DZIEŃ #3 | MROK, PRZYJEMNOŚCI I IMPRO
Jeśli przed koncertem festiwalu Sacrum Profanum na sali rozlega się szelest folii, to wiadomo, że w ruch idą nie chipsy, popcorn czy cukierki, ale zatyczki do uszu. Trzeba było ich użyć, bo Patrick Higgins, amerykański gitarzysta i kompozytor, niespokojny duch eksplorujący odhumanizowane mroki współczesności, grał naprawdę głośno.
Grał zresztą nie tylko dla uszu. Zaprezentował program z ubiegłorocznej płyty Dossier, na której gitara podlega całkowitym elektronicznym przekształceniom. Jednocześnie za pośrednictwem dźwięków sterował wizualizacjami, nie mniej agresywnymi niż potężne zionięcia niskich częstotliwości czy post-minimalistyczne noisowo brzmiące ostinato. To wszystko zadziałało bardziej halucynogennie niż Pseudacusis pierwszego dnia. Czując drgania w kolanach i kręgosłupie, osuwałem się w jakiś półsen, podobny do tego, któremu uległem podczas ubiegłorocznego wykonania Elemental II Éliane Radigue, choć ona i Higgins to dwie odległe galaktyki. Pasmo „Single Player” zaczęło się wstrząsająco i hipnotycznie.
Koncert Holy Presence zapewnił całkowicie odmienne wrażenia. Po raz pierwszy było całkowicie analogowo, a na scenie pojawił się zaklęty krąg wiolonczel z guru Antonem Lukoszevieze. U litewskich kompozytorów Rytisa Mažulisa i Justė Janulytė można by regularnie zamawiać utwory do pasma „Pleasure”, gdyby takie stworzono. De plus en plus Mažulisa, wiolonczelowe perpetuum mobile to jednocześnie zagadka: „co usłyszysz, jeśli to samo zdanie powtórzę (z pewnymi modyfikacjami) kilkadziesiąt razy”. Z kolei Psalms_cellos Janulytė to utwór zawieszony między chorałem a wydłużoną do granic możliwości wokalizą. Trudno tu uniknąć skojarzeń z Adagio for Strings Samuela Barbera. Julius Eastman był osobowością niebywale wyrazistą, czarnoskórym gejem, eksperymentatorem bezkompromisowo idącym na zwarcie z ludźmi i światem. Festiwal ma swój cenny wkład w przywrócenie pamięci o nim, ale opierający się na popowych riffach gitarowych Holy Presence of Joan d’Arc jakoś mnie nie przekonał. Z zestawienia Eastman – Moondog (SP 2017), wybieram w ciemno tego drugiego. Co innego preludium do Holy Presence… na głos solo. To sugestywne studium uporczywie kołatającej się w głowie myśli. Czarnoskóra szwedzka wokalistka jazzowa, Sofia Jernberg zaśpiewała utwór zjawiskowo, wykorzystując przybrudzoną barwę głosu i przenikliwie wołając „Speak, speak!”. Jeśli kiedyś ukaże się płyta z Pierrot lunaire Arnolda Schönberga, który wykonywała w 2018 roku z Helsingborgs Symfoniorkester, pierwszy ustawię się w kolejce.
Dzień zakończył się w studiu koncertowym Radia Kraków, gdzie Festiwal gościł po raz pierwszy. Okazją była premiera debiutanckiej płyty Diffractions tria IPT (Improvising Piano Trio). Zespoły improwizujące nie mają w Polsce lekko – trudno im zdobyć publiczność i czasami spotykają się z niezrozumieniem włodarzy kultury. W tym przypadku było inaczej (i bardzo dobrze). Trzech muzyków, skrzypek Jakub Bańdur, wiolonczelista Jakub Gucik i pianista Szymon Wójciński, prezentuje nieprzeciętny poziom wzajemnego zrozumienia oraz pomysłowość, której owocem jest powtarzany koncert z improwizacjami na tematy Krzysztofa Komedy do tekstów Marka Hłaski czytanych przez Andrzeja Rozmusa. Diffractions to nowy koncept oparty na przekształceniach dźwięku ulegającego załamaniom. In varietas delectamus – cały wachlarz stylistyk został wykorzystany w około 40-minutowej improwizacji. Wyłowiłem z niego cudowne połączenie Rhodesa i fortepianu, które nieoczekiwanie zabrzmiało Debussym i wykrzywionym Musorgskim. Na płycie smaczków jest więcej. Słuchajcie improwizacji, naprawdę warto.
***
DZIEŃ #4 | minimalizm i złożoność (pisze maryla zając)
Czwarty dzień tegorocznego Sacrum Profanum opierał się na skrajnościach, łącząc improwizację z nagraniami terenowymi, zestawiając drony z karkołomnymi przebiegami melodycznymi. Koncert Inward Music otworzył utwór of a far-off litewskiej kompozytorki Gailė Griciūtė na gitarę akustyczną, flet i wiolonczelę, który powstał z inspiracji twórczością Weberna, zwłaszcza jego Czterema pieśniami op. 12. Indywidualne, samodzielne instrumenty budowały dramatyzm utworu to w monologu, to odpowiadając sobie wzajemnie. Co rusz na pierwszy plan wysuwała się inna partia, na moment zdobywając uwagę słuchacza nagłym frullatem czy długim, wyrazistym glissandem. Dużo było szumów, dużo delikatności i ulotności w grze.
Tego wieczoru Griciūtė pojawiła się też przy fortepianie preparowanym, wykonując z pozostałymi członkami Works & Days Ensemble vvalking along Arturasa Bumšteinasa na improwizujących solistów i nagrania terenowe przypadkowej muzyki (festiwalowe wykonanie zarejestrowano dla Bôłt Records). To było zaproszenie do wspólnego spaceru przez miasto, do uważnego kolekcjonowania brzmień audiosfery. Powoli narastające i niknące odgłosy przejeżdżających samochodów, śpiew ptaków czy gra ulicznych muzyków dialogowały z dźwiękami wykonywanymi na żywo – podstawę do improwizacji stanowiły jedynie opracowane dla każdego z muzyków indywidualnie wskazówki. Jak komentuje utwór kompozytor: „natura i kultura zderzają się i mieszają, przyczyniając się tym samym do budowania rzeczywistości” – żywe dźwięki wnikały w odgłosy wcześniej zarejestrowane, oblepiały je, delikatnie muskały odtwarzane brzmienia, to znów wycofywały się, pozwalając im na wzajemne przenikanie. Interakcja między nagranym i niezmiennym a żywym i ulotnym była dla słuchaczy niespełna godzinną praktyką mindfulness w złożonym i różnorodnym świecie dźwięków.
Koncert Arditti Quartet zestawiał minimalizm i złożoność. Bogaty brzmieniowo, pełen sonorystycznych efektów Disparate Stairway Radical Other Lucii Dlugoszewski, dopiero odkrywanej w Polsce kompozytorki, stale dążył w górę, jakby melodia chciał wyjść poza skalę skrzypiec. Ciągłe zmiany pomysłów wykonawczych, przeplatanie się krótkich, energetycznych motywów melodyczno-rytmicznych i różnorodność artykulacji napędzały dramatyzm kompozycji, stale ogniskując uwagę słuchacza. Sivunittinni Tanyi Tagaq, utwór dedykowany Kronos Quartet, to transkrypcja śpiewu – harczące, ostre brzmienia przywodziły na myśl gardłowe wokalizy, w których lubuje się kompozytorka i wokalistka, a stopniowo modyfikowane krótkie motywy budziły skojarzenia ze swobodną improwizacją. Minimalizm tego wieczoru dwojako reprezentowały Occam II na skrzypce solo Éliane Radigue i Exploratory, Rhine version Looking for Daniel Philla Niblocka na orkiestrę, w wykonaniu na 5 kwartetów smyczkowych (obecny na scenie Arditti Quartet zmulitiplikowano elektronicznie).
Utwór Radigue zagrał lider zespołu Irvine Arditti, któremu kształt kompozycji został ustnie przekazany przez współpracującą z Radigue skrzypaczkę Silvię Tarozzi. Drony niespiesznie pięły się od najniższych dźwięków instrumentu w górę skali, dając słuchaczowi czas na wniknięcie w jego struktury i pozwalając na oddanie się zachodzącym zmianom. Z Occam II kontrastowała gęsta, złożona faktura utworu Niblocka. Nie chodziło w nim o rozwój czy o wyłapywanie zmian w klasterze; można było za to dać się opanować brzmieniu i wibracjom, fizycznie odczuwać dźwięki. Statyczna muzyka drgała jak woda na projekcji, hipnotycznie puentując czwarty dzień festiwalu.
***
DZIEŃ #5 | my – wariaci
Piąty dzień festiwalu Sacrum Profanum przyniósł wstrząs. Nareszcie! Robiło się trochę zbyt grzecznie, a przecież Łukasz Orbitowski w tekście programowym życzył sobie, aby festiwal „odwrócił się od Piwnicy pod Baranami i ulicy Brackiej, napluł na Wyspiańskiego i pokazał środkowy palec wielkim pochowanym na Skałce”. Stało się coś więcej.
Na koniec koncertowego dnia w Małopolskim Ogrodzie Sztuki zabrzmiał utwór Evil Nigger Juliusa Eastmana w aranżacji Piotra Peszata na cztery akordeony (dwa elektronicznie zmultiplikowane; oryginał z 1979 roku jest na cztery fortepiany). Rafał Łuc i Maciej Frąckiewicz grali z zaciętością i wirtuozerią utwór, którego politycznie kontrowersyjny tytuł nie odnosi się bezpośrednio do tego, co znajduje się w nutach. Owszem, to muzyka ekstatyczna i emocjonalna, ale nie mówi wprost o dyskryminacji, rasizmie czy homofobii. Nie ma tekstu (poza bojowym okrzykiem „one-two-three-four!” poprzedzającym siedmiodźwiękowy „temat” przypominający ostinato Bachowskiej passacaglii), sampli głosowych czy performansu. Pod koniec, gdy tempo zaczęło spadać, faktura rzednieć, wolumen słabnąć, z taśmy, realizowanej przez Peszata, odezwały się tak obce temu festiwalowi słowa arcybiskupa Jędraszewskiego z okrytego złą sławą kazania o „tęczowej zarazie” i jakby od razu ich owoc: wrzaskliwe i agresywne okrzyki „Chłopak, dziewczyna – normalna rodzina” z ulicznej demonstracji.
A pomyśleć, że zaczęło się tak niewinnie. Byliśmy wcześniej na długim koncercie Spółdzielni Muzycznej contemporary ensemble noszącym tytuł, któremu wróżę sławę równą rumuńskiemu spektralizmowi – Litewski post-minimalizm. Ciekaw jestem, kto z siedzących wówczas w Cricotece, a później w MOS-ie pomyślał, że gdzieś tam daleko (a tak naprawdę całkiem blisko) jest świat zupełnie inny od tego naszego festiwalowego, zamyślonego i rozsłuchanego.
My możemy się spierać, czy wydłużone do granic możliwości, chorałowe, stateczne kompozycje Justė Janulytė stają się powtarzalne, czy jednak coś odkrywają i na ile zainspirowały je Reflections Dominykasa Digimasa. Warto podyskutować o tym, jak różny rytm każdy z nas usłyszał w F Juty Pranulytė, gdy Martyna Zakrzewska przez 13 min. 34 sek. w tempie karabinu maszynowego uderzała jeden klawisz fortepianu. Wreszcie możemy podebatować z ekspertami, czy w ogóle istnieje coś takiego jak litewski post-minimalizm.
Jednak warto przy tym pamiętać, że świat zaczadzony ideologią (jakąkolwiek) i fanatyzmem (każdym) ma to wszystko w głębokim poważaniu. Jego mieszkańcy nie zadają sobie pytań o estetykę muzyczną, nie interesuje ich, co dzieje się z brzmieniem instrumentu, gdy towarzyszy mu elektronika, mają gdzieś to, czy utwory noisowe to hałas czy muzyka. Ba! Ich w ogóle nie obchodzi muzyka. Ta z Piwnicy pod Baranami też nie. W tym świecie panują „łańcuchy tautologii, parę pojęć jak cepy (…), żadnej dystynkcji w rozumowaniu, składnia pozbawiona urody koniunktiwu”. Myślę, że właśnie z takim światem Eastman brał się za bary. Mamy szczęście, że głowy nam parują od myślenia, że zadajemy sobie pytania, które może nikogo nie obchodzą, ale nam – wariatom słuchającym litewskiego post-minimalizmu – pozwalają zachować normalność.
***
DZIEŃ #5 | naucz się słuchać!
Warszawski zespół Hashtag Ensemble pomysłowością nie ustępuje krakowskiej Spółdzielni Muzycznej, a ich płyta z utworami inspirowanymi autoportretami fotograficznymi Witkacego należy do moich ulubionych z muzyką nową. Wykonali oni program retro o tytule Why Patterns? zaczerpniętym z kompozycji Mortona Feldmana oraz dwóch dzieł odkrywanej na Festiwalu Lucii Dlugoszewski. Program-wyzwanie, dodajmy. Z kolei kolektyw muzyczny ICE International Contemporary Ensemble to nie tylko wykonawcy, ale i współtwórcy nowej muzyki, czego doświadczyliśmy podczas premiery Stimm(i)[u]ung Wojtka Blecharza (wziętego kompozytora, ale, jak się okazało, także znakomitego mówcy).
Dźwięk uwolniony z kajdan wzorów i ścisłych metod komponowania nie jest łatwy w odbiorze. Gdy słucha się Mortona Feldmana i Lucii Dlugoszewski trzeba przyzwyczaić się do świata bez odgórnie założonej organizacji, co postulowała szkoła nowojorska, z którą oboje byli związani. Nie ma tu melodii, nie ma rytmu, brakuje wyraźnych napięć i odprężeń. Dźwięki pojawiają się i znikają, ale wydaje się, że nigdzie nie dążą. Bite dwie godziny szukaliśmy klucza do tej muzyki. W przypadku Tight Rope Marta Kosieradzka pomagała w odnaleźć się w tym świecie, oswajając tańcem obcość dźwięków i nawiązując przy tym do choreograficznej inspiracji wielu kompozycji Dlugoszewski. Minęło już prawie pół wieku od powstania tych utworów (Why Patterns? Feldmana – 41 lat, Tight Rope Długoszewski – 51, Openings of the (Eye) tejże – 68), które przeszły do historii muzyki XX wieku. A jednak wciąż trudno przyjąć zawartą w nich koncepcję, wyrażoną przez Johna Cage’a: „Dźwięk sam dla siebie nie jest ideą, jej brakiem, ani wołaniem o sens, który mógłby mu nadać kolejny dźwięk. Nic podobnego. Dźwięk – zajęty ujawnieniem swoich właściwości – nie ma czasu na refleksję”. Wiele to mówi o nas i o tym, że bez wzorów i schematów czujemy się jak dzieci we mgle.
Z jednej strony mieliśmy Feldmana i Dlugoszewski oraz ich uwolnione dźwięki, a z drugiej spiralę, pętlę, przed którą nie da się uciec (tytuł koncertu – Inescapable Spiral). Pauline Oliveiros pyta: „czy potrafisz sobie wyobrazić, że jesteś dźwiękiem?” No i jak tu uciec? W jej Sound Listening grzebień, piła, kawałek drewna, blaszana płyta nie są manifestem zerwania z tradycyjnym instrumentarium, ale pełnią rolę dydaktyczną, uczą słuchania, a nie słyszenia – słuchanie pozwala wyrwać się z pętli dźwięków, które tylko słyszymy. Z kolei Ashley Fure przedstawia walkę zdrowego umysłu z chorym ciałem, nawiązując w Therefore I Was do choroby Parkinsona trapiącej jej babcię. Utwór poszarpany, niepokojący, pełen zgrzytów i nagłych upadków. Choroba była źródłem inspiracji także dla reżysera Piotra Stasika i Wojtka Blecharza, którego Stimm(i)[u]ung jest elementem muzyki do filmu dokumentalnego o osobach autystycznych. W tytule zawarty jest niemiecki „Stimmung” (nastrój) oraz angielski „stimming” (zespół powtarzanych zachowań, pozwalający się bronić przed intensywnymi bodźcami otoczenia). O tym Blecharz opowiedział przed wykonaniem utworu, ale słowem się nie zająknął o Stockhausenie i jego Stimmung, czyli ponad 70 minutach jednego akordu rozpisanego na ludzkie głosy. Może takie wniknięcie w głąb dźwięku ma coś wspólnego z zapadaniem się i uwikłaniem w siebie, jakie powoduje autyzm? O to trzeba by spytać kompozytora.
***
DZIEŃ #7 | intelekt i techno (pisze maryla zając)
Mimo że na tegoroczne Sacrum Profanum zamówiono aż 10 utworów, w programie znalazło się także miejsce na przypomnienie (lub nawet pierwsze wykonanie) utworów nieco starszych. Klimat retro czuć było podczas solowego koncertu pianisty (i matematyka) Reinholda Friedla, znanego festiwalowej publiczności z poprzednich edycji Sacrum Profanum, podczas których występował ze swoim zespołem Zeitkratzer.
Przestrzeni do zabawy dźwiękiem miał sporo – spektrum utworów rozciągało się od tych powstałych w latach 50. ubiegłego stulecia, aż po kompozycje z drugiej dekady XXI wieku. Każdy z nich przeznaczony był na fortepian preparowany, na którym gra nie raz przypominała próbę wytrzymałości instrumentu. Aleatoryzm w The Spaces³ Laurie Schwartz uchylał furtkę wyobraźni, jednak to graficzne partytury Romana Haubenstocka-Ramatiego prosiły o puszczenie wodzy interpretacyjnej fantazji. Tarcie o struny instrumentu w jego Studie in Form (dopiero teraz odbyła się światowa premiera utworu z 1954 roku) dawało iskrzący efekt dźwięczącego szkła kieliszków pocieranych palcem, a przesuwanie prętem po strunach w Catch 2 brzmiało jak skwierczenie, na które nakładane były rozmaite dodatkowe efekty. Z kolei delikatnie naciskane klawisze walczyły o uwagę słuchaczy z nagłymi, agresywnymi uderzeniami w struny w The Spaces³ Schwartz.
Klavier Utopie Any-Marii Avram było spójnym, choć brutalnym dialogiem fortepianu z taśmą, coraz głośniejszym i zacieklejszym z biegiem trwania utworu, który wymagał od Friedla mnóstwa energii – przy tej muzyce można się napocić. Nie zabrakło też Lucii Dlugoszewski – tym razem zabrzmiał Early Floating. Jak zaskakująca dla ucha była gra na klawiszach fortepianu po wcześniejszych kilkunastu minutach szarpania i bicia w struny, jak niecodziennie brzmiała dokładnie zapisana w partyturze muzyka! Migotliwe motywy nagle się urywały, a delikatny dotyk strun miękkimi pałkami koił przyzwyczajone do hałasu uszy. Podobnie falowały muzyczne zdarzenia w An American Dream Mario Bertonciniego, które wydarzały się na tle miarowo świszczących strun. Choć w dedykacji dla Klausa Billinga stoi, że utwór jest „kartką z albumu, która ma być grana i słuchana przez tę samą osobę, tylko jedną, w ciche niedzielne popołudnie”, dobrze było tłumnie oddać się subtelności tych brzmień.
Koncert Małych Instrumentów okazał się czystą zabawą. Metale Pawła Romańczuka trochę były performansem, zaproszeniem do słuchania i odkrywania dźwięków w codziennych przedmiotach. Zarówno zrytmizowane, punktowane motywy grane przez czwórkę wykonawców, jak i nieregularnie pojawiające się odgłosy metalowych, wymyślnych (choć może właśnie bardzo zwyczajnych?) instrumentów (przedmiotów?) rezonowały w ciele. W POWERBIT! Artura Zagajewskiego rap zastąpił śpiew. Kompozytor wybrał fragmenty z Innych ludzi Doroty Masłowskiej, przedstawiając krótką historię spełniania się marzenia bohatera (w którego rolę wcielił się Zagajewski) o nagrywaniu własnego utworu. Uporczywie powtarzany motyw grany na toy pianos, konstytuujący „zwrotki” „nagrywanej” piosenki, przedzielał tytułowy powerbit – chwytliwy, rytmiczny refren podbity brzemieniem syntezatora. Sąsiedztwo – hasło przewodnie festiwalu – było w recytowanym tekście soczyście wrogie i wulgarne, nastawione na konflikt na każdym możliwym polu, a w tym wszystkim zaczepne i nęcące. Aż szkoda, że impreza była zasiadana, bo mogłyby pójść wióry. Beaty rodem z lokalnego klubu techno też sąsiadują, jak widać, z sacrum intelektualnych zapisów partyturowych prezentowanych podczas poprzedniego koncertu.
***
DZIEŃ #7 | GABINET OSOB(LI/O)WOŚCI
Masutasu Ōyama, jeden z mistrzów karate powiedział kiedyś, że trening nie może kończyć się odpoczynkiem – najintensywniej musi być właśnie na koniec. Dlatego po siedmiu dniach ćwiczeń w słuchaniu otrzymaliśmy czterogodzinny maraton solowych setów z zatyczkami gratis. W ruch poszły gitary elektryczne i laptopy, a sceną zawładnęli różni artyści, ale mający wspólny mianownik – wszyscy działają poza granicami muzyki klasycznej i namiętnie romansują z elektroniką. Koncert House of Low Culture zamienił MOS w gabinet osob(li/o)wości.
Anja Cheung w Seven are the veils wylała na nas ocean dronów i masywnych brzmień. Było w tym coś zmysłowego. Nawiązując do tytułu: w Salome Ryszarda Straussa tytułowa bohaterka tańczy, zdejmując kolejno siedem zasłon okrywających jej ciało, by doprowadzić Heroda do ekstazy. I faktycznie, w śpiewie Cheung było coś rytualnie erotycznego, choć zmieniające się za plecami obrazy unosiły tę powolnie rozwijaną opowieść raczej w kierunku nostalgii, rozpadu pamięci i tożsamości niż rozkoszy. Z kolei Heather Leigh zaproponowała program z płyty Throne, na której z towarzyszeniem gitary śpiewa swoje noisowe, zdekonstruowane miłosne piosenki (np. Days Without You). Na tym „ckliwość” się skończyła.
Scenę zajął Mick Barr, Paganini gitary elektrycznej z black metalowego zespołu Krallice. Zawsze doceniam wirtuozerię, a to był jej czysty pokaz, na dodatek przypominający granie etiud Czernego albo bicie rekordu na czas w wykonywaniu Lotu trzmiela. Zderzenie tego klimatu z Repression’s Blossom Aarona Turnera przypominało zatrzymanie rozpędzonego tira na przydrożnym drzewie. Towarzyszyły temu adekwatne odgłosy – brutalistyczno-apokaliptyczne przestery i nieznośny hałas, jaki wytwarzał, zbliżając się do głośnika ze swoją gitarą (w Interminable Conniption, oba kawałki z płyt, które ukazały się w tym roku).
Pod względem muzycznym najlepszy utwór wieczoru należał do Maria Diaza de Leona, kompozytora, performera, wykładowcy, tworzącego „poważkę”, muzykę elektroniczną, metal oraz improwizującego (jego Gated Eclipse słuchaliśmy w środę podczas koncertu Inescapable Spiral). Body Pulse Prism oparte jest na pomyśle od XVII wieku znanym i lubianym, czyli na basowym ostinacie, oczywiście tutaj elektronicznym. Jego rytm wyznaczał puls ciała, a podkreślały go efekty świetlne. Nad tym rozwijała się punktualistyczna gra gitary elektrycznej. Mogłoby się to wydawać nudne, gdyby nie fakt, że de Leon umiejętnie tym „skromnym” materiałem operował, dobrze budując napięcia. Poza tym warto było dostroić własny oddech do oddechu muzyki i poczuć, jak pulsuje ona w głowie. Fizjologiczne doświadczanie dźwięków to jest to!
Osiem dni koncertowych minęło. Sacrum Profanum zawładnęło naszymi popołudniami i wieczorami. Z Marylą staraliśmy się opowiedzieć coś, czego zasadniczo opowiedzieć się nie da – muzykę. Obiecałem w pierwszej relacji, że zachęcony hasłem „sprawdź, jak hałas zamienia się w muzykę” powiem na końcu sprawdzam. Obietnicy dotrzymuję. Tych, którzy wciąż się boją, że współczecha to „permanentna transmisja z huty” zapewniam, że tak – to często jest transmisja z huty, ale jeśli nauczymy się jej dobrze słuchać, odkryjemy w niej muzykę, która rozwija, poszerza percepcję i mówi o rzeczach, o których przeszłość opowiedzieć nie potrafiła. Przyjdźcie za rok!
PS. Ogromne podziękowania składam Maryli Zając za wnikliwą lekturę moich relacji, której dokonywała bladym świtem.
Dodaj komentarz