To paradoks, że dziś, aby podróżować w przeszłość, nie wybieramy Mozarta granego przez zespół specjalizujący się w muzyce dawnej, tylko filharmoników. Requiem grane przez współczesny skład symfoniczny, często ciężkim lub strasznie ciężkim romantycznym brzmieniem, jest o wiele bardziej antique niż lekki, jasny dźwięk jelitowych strun, kotłów, naturalnych trąbek, małych głosów i co najwyżej parunastoosobowego chóru.
Pamiętam jak na jednym z wykładów z historii muzyki baroku prowadzący zajęcia Piotr Wilk zapytał, jak należy dzisiaj grać Bacha. Ktoś z sali odpowiedział – ku uciesze reszty – „jak najgłośniej”. I oczywiście po chwili wybuchł spór, czy karajanowska Msza h-moll Bacha nadaje się jeszcze do słuchania – wszak stanowi symbol tego, jak się kiedyś grało – czy może praktyka historyczna tak nam w głowach poprzestawiała, że uciekamy od niej z krzykiem. Doszliśmy wtedy do nieszczególnie rozstrzygającej konkluzji „jak kto lubi”, choć aktywni byli zapiekli przeciwnicy ahistorycznego grania. Ja się do nich nie zaliczam.
Z dziką radością wybrałem się na Requiem w wykonaniu Filharmonii Krakowskiej. Nie tylko dlatego, że byłem świeżo po premierze Snu nocy letniej w Operze Krakowskiej i potrzebowałem wejść do innego świata, ale przede wszystkim dlatego, że lubię odrzucić ten historyczny anturaż, w którym i tak ciągle poruszamy się podczas Misteriów, Actus Humanus i innych festiwali muzyki dawnej. Ciągle wspominam, jak wspaniale słuchało się Stabat Mater Karola Szymanowskiego pod batutą Tadeusza Strugały w zeszłym roku właśnie w Krakowskiej, choć było to wykonanie dalece odbiegające od tego, jak gra się dzisiaj. Dał nam przykład Simon Rattle, jak grać Stabat mamy… A co tam, robimy po swojemu. I dobrze. Ciężki symfoniczny walec przejechał wtedy po mnie i nie miałem nic przeciwko temu.
Podobnie było z wykonaniem w Nowohuckim Centrum Kultury, które akustycznie jest symfonikom nieprzyjazne. Wnętrze bardzo wytłumia i chowa to, co w tyle, czyli chór, przeważający w Requiem nad solistami. Dochodziło do zabawnej sytuacji, w której czwórka śpiewająca z przodu była głośniejsza niż blisko sześćdziesiątka śpiewaków z tyłu. Kilkakrotnie Charles Olivieri-Munroe wskazywał na ucho i dawało to pewien efekt. Żałuję, że w partiach chóralnych zabrakło ognia, który nieraz w tym zespole widziałem. Co prawda była selektywność głosów w fugatach, precyzja i dobra dykcja, ale w Dies irae, Domine Jesu czy Rex tremendae potrzeba było lwiego ryknięcia. Po cóż było się hamować, skoro i tak już machnęliśmy ręką na Harnoncourta, Savalla czy Gardinera. Trzeba było wcisnąć gaz do dechy. Na szczęście rozmachu nie zabrakło w orkiestrze, która znakomicie wypadła w Confutatis – zupełnie jakby każdy włączył sobie fragment z Amadeusza, w którym efektownie zmyślony został proces komponowania tego ogniwa. Bardzo wyraziście zagrały tutaj smyczki, które w trakcie całego koncertu szły równo i sprawnie technicznie.
Było to wykonanie dużo ostrzejsze i bardziej zdecydowane niż gładkie i włoskie w charakterze nagranie Claudia Abbado z Berlińczykami oraz dużo szybsze niż którekolwiek z nagrań Herberta von Karajana czy bijącego rekordy w wolnym tempie (ale przez to szalenie hipnotyzującego) wykonania Monachijczyków pod batutą Sergiu Celibidache. Był majestat wielkiej orkiestry. Po to poszedłem i to dostałem. W ten niedzisiejszy sposób wykonywania świetnie wpasowali się soliści.
Na szczęście cała czwórka uniknęła paskudnej maniery oratoryjnego pohukiwania, która przydarza się niektórym śpiewakom operowym, gdy ubrać ich w suknie i smokingi. Wszyscy są wychowankami krakowskiej Akademii Muzycznej, a panowie, uczniowie Jacka Ozimkowskiego, na stałe związani są z Filharmonią. Jeśli więc zespół Teresy Majki-Pacanek chciał pokazać, że ma dobrych solistów, to się udało. Głos Katarzyny Guran brzmiał ostro i przenikliwie, co paradoksalnie sprawiało dużą przyjemność, Joanna Święszek komponowała się z nią ciemnym, ale miękkim mezzosopranem, Maciej Drużkowski ma piękne doły, ale przydałoby się trochę upłynnić frazę, aby miodem się lała. Bardzo podobał mi się Bartłomiej Chorąży z bohaterskim, jasnym, mocnym tenorem przypominającym nieco głos młodego Richarda Tuckera. Wciąż w głowie mam Liber scriptus proferetur in quo totum continetur, unde mundur judicetur… z Tuba mirum, wyważone między liryzmem, powagą i mozartowskim kołysaniem.
Sporo teraz na krakowskiej mapie muzycznej Mozartowskiego Requiem – wiadomo, zbliża się Święto Wszystkich Świętych. Filharmonie i miejskie orkiestry grają je chętnie, bo to hit, najsłynniejsza msza żałobna w historii muzyki, i publiczność na pewno przyjdzie. W NCK też dopisała i sala wypełniona była po brzegi, a niektórzy siedzieli nawet na schodach. Szkoda, że z tak przewidywalnej okazji w roku mało kto korzysta, aby pokazać jakąś inną mszę żałobną i najczęściej na zmianę idzie Mozart z Verdim. Przecież jest genialne Grande Messe des Morts François-Joseph Gosseca, o którym mówię do znudzenia, gdzie tylko mogę. To znakomita muzyka! Przecież o tej pierwszej w dziejach sztuki dźwięku symfonicznej mszy żałobnej sam Mozart pisał, że jest wspaniała. Nawet słynąca odkryciami Capella Cracoviensis zdecydowała się na Mozarta, choć za pulpitem dyrygenckim stanie Marcin Masecki, a to przynajmniej oznacza, że będzie ciekawie. Dość już narzekania. Z NCK wychodziłem zadowolony, między innymi dlatego, że przekonałem się, że Filharmonia Krakowska po Gosseca może sięgnąć, a ich wykonanie byłoby intrygujące. Courage, Mesdames et Messieurs!
PROGRAM
Wolfgang Amadeus Mozart – Requiem d-moll KV 626
Orkiestra i Chór Filharmonii Krakowskiej
Charles Olivieri-Munroe – dyrygent
Katarzyna Guran – sopran
Joanna Święszek – alt
Bartłomiej Chorąży – tenor
Maciej Drużkowski – bas
Teresa Majka-Pacanek – chórmistrz
Requiem Mozarta to w zasadzie dzieło Sussmayera. W perspektywy to ten utwór nieco razi swoja patetyka, zaś dla mnie muzyka Mozarta jest nieco przereklamowana. Większe znaczenie ma twórczość Haydna. Mozart był jednak odtwórczy i jego muzyka jest zbyt prosta i cukierkowata. Osobiście dla mnie mało strawna. Polecam za to Requiem Johannesa Ockeghema i współczesne Msze za zmarłych Alfreda Schnittke i Bernda Aloisa Zimmermanna- to ostatnie jest niesamowitym utworem. Pozdrawiam serdecznie i dzięki za relacje z sacrum profanum.