Jakby nam było mało katastrofizmu fundowanego przez samochody z apokaliptycznymi megafonami, z których płyną nakazy pozostania w domu, to jeszcze czujemy, że skończyła się w dziejach polskiej muzyki pewna epoka, którą wyznacza jego nazwisko.
Nie będę robił wyliczanki tego, co napisał, nagród, które otrzymał, sukcesów, które odniósł, miejsc na świecie, w których grana była jego obfita i obrosła legendą muzyka. Jest tego pod dostatkiem w mediach ważniejszych niż Szafa. Nie podzielę się też osobistym wspomnieniem, ponieważ nigdy nie miałem okazji rozmawiać z Krzysztofem Pendereckim, acz gdzieś u początków pisania znalazła się pamiętna Pasja według św. Łukasza pod batutą Kenta Nagano w Krakowie. Inaczej więc.
Jechałem jakiś czas temu samochodem w towarzystwie znajomego, pracującego w zupełnie innej branży. Facet elegancki, w miarę majętny i okazjonalnie biorący udział w kulturze. Zainteresowało go pisanie o muzyce, koncerty itd., więc zacząłem mu trochę o tym opowiadać, a on w pewnej chwili zbił mnie z tropu pytaniem: „A dzisiaj w ogóle pisze się muzykę poważną?”.
– Tak, pisze się, oczywiście, w Akademiach kształci się kompozytorów – odparłem.
– Ale taką muzykę na orkiestrę? We frakach? – dopytywał zdziwiony.
– No taką też.
/chwila konsternacji/
– Aaach! – znajomy klepnął się w czoło – No przecież jest Penderecki! To współczesny kompozytor!
Jaki morał z tej opowieści płynie? Dobry i zły. Dobry jest taki, że Krzysztof Penderecki stał się nie tylko człowiekiem-symbolem muzyki współczesnej, ale i człowiekiem-instytucją, z którą ta muzyka w Polsce się kojarzy i w ten sposób ona dotarła nawet do tych, którzy bywają w filharmonii – jak mówiły niegdyś statystyki – raz na 130 lat. Zły zaś taki, że niewiele innych nazwisk z tą muzyką postronnym się kojarzy, co jest nieustannym wyzwaniem stojącym przed środowiskiem, które musi się teraz szczególnie pilnować, aby nie zrobić z Pendereckiego spiżowego kolosa (to na pewno nie wyjdzie jego twórczości na dobre) i aby pamiętać, że wielu jest kompozytorów, którzy zasługują, by stanąć w panteonie polskiej muzyki nowej.
Podczas gdy wspominamy największe dzieła Krzysztofa Pendereckiego i szukamy tego, co najlepiej odda rozmach jego twórczości oraz powagę żałoby, polecam posłuchać czegoś zupełnie innego: I Kwartetu smyczkowego z 1960 roku, zwanego sonorystycznym leksykonem. Niezwykłe jest w nim to, jak kompozytor, pozostawiając duże pole do popisu wykonawcom, prowokuje ich, by pokazali, czy dobrze się ze sobą dogadują i czy udaje im się wspólnie szukać unikatowych brzmień poszczególnych instrumentów i całego zespołu. Jeśli tak, efekt jest spektakularny i nieomal wirtuozowski. Do tej muzyki pasują bardzo słowa samego Pendereckiego, który w jednym z wywiadów powiedział:
„Samotne chwile nad papierem nutowym to najważniejsze godziny w moim życiu. I spacery po parku, moim miejscu na ziemi.”
(wpis ukazał się najpierw na profilu Facebookowym Szafy Melomana, zdjęcie: Wikimedia Commons)
Dodaj komentarz