Nordycki debiut Aleksandry Soboń-Wakarecy

Stanisław Grochowiak
Rozstanie

Jest gdzieś północ której nie zobaczę
północ świata
i północ doby
czas i przestrzeń spięte jedną gwiazdą
pod którą tylko
śmierć się urodziła

zapach północy, leży w uszach zmarłych
w nozdrzach psów pokostniałych
na bezkresnym śniegu
w porcelanowych medalionach dzieci
co wreszcie są cicho

a smak północy
był na tamtej ręce
której dotknąłem jak żelaza w mróz
odtąd unosząc tylko pół języka
bełkocząc odtąd

Pieśń powitalna Geirra Tveitta brzmi jak pożegnanie, albo wręcz rozstanie. Pojedynek odczuwania mowy dźwięków i znaczenia tytułu pozostaje nierozstrzygnięty. Nokturnowy, arpeggiowy akompaniament prawej ręki i szeptana sotto voce melodia wchodzą ze sobą w intymne relacje dysonansów – z wolna spływających łez, opadających jak pojedyncze krople deszczu z ołowianego nieba. Ciężkie oktawy jak grzmoty przynoszą romantyczną burzliwą kulminację. Po niej następuje wyciszenie, ale słońce przez chmury się nie przebija – niebo pozostaje gęsto zasnute. Jakże oryginalnie rozpoczyna się opowieść, którą snuje Aleksandra Soboń-Wakarecy na swojej debiutanckiej płycie Nordic light.

Przepadam za albumami solowymi i zanim odłożę któryś z nich na półkę, słucham co najmniej kilkakrotnie. W tym przypadku nie brakowało argumentów, by po płytę sięgnąć, a nawet zapętlić i pozwolić się jej wygadać: po pierwsze to album debiutancki, po drugie pianistyczny, po trzecie prezentujący nieznaną u nas muzykę (może za wyjątkiem Suity w dawnym stylu „Z czasów Holberga” op. 40 Edwarda Griega). Aleksandra Soboń-Wakarecy, żona Pawła Wakarecego (ostatniej nadziei biało-czerwonych XVI Konkursu Pianistycznego im. F. Chopina w 2010 roku),  tworząca ze swoim partnerem Wakarecy Piano Duo, w solowej odsłonie zaprezentowała się sprytnie.

Nie postawiła na ograny repertuar, prowokujący do niewygodnych porównań, ale dokonała wyboru muzyki twórców norweskich, z których znajomy wydaje się tylko Grieg (choć po przesłuchaniu krążka okazuje się, że on też do końca znany nie jest). Bez skrępowania stwierdziła, że przed wyjazdem do Oslo muzyka Halfdana Kjerlufa, Agathe Becker Grøndahl, Geirra Tveitta, Davida Monrada Johansena czy Haralda Sæveruda nie była jej znana. Mnie również. Nie zawęziła repertuaru tylko do jednego z tych kompozytorów, ponieważ niosłoby to niebezpieczeństwo, że interesujący jest on bardziej dla wykonawcy niż dla słuchacza i zamiast swoją oryginalnością wyróżnić płytę, doprowadziłby do powrotu na wokandę sprawy, w której historia i ludzka pamięć już wydały wyrok zapomnienia. Nie zawsze od tego wyroku udaje się skutecznie odwołać, co pokazuje los wielu płyt z muzyką dawną (jak po troszę na siłę wskrzeszany Leonardo Vinci).

Aleksandra Soboń-Wakarecy podeszła do programu płyty jak do nowoczesnego koncertu-mozaiki, ale nie takiego, w którym spoiwem elementów jest ogólnik typu „muzyka, która wyraża wszystko, czego nie da się powiedzieć słowami” , tylko koncept, wokół którego buduje się konteksty. W tym przypadku jest nim muzyka norweska XIX i XX wieku z akcentem na późny romantyzm. Pianistka selekcjonuje: z cykli wybiera jedno lub kilka ogniw, zestawia je ze sobą na różnych zasadach – pokrewieństw, przeciwieństw, zmienia ich kolejność, budując własną opowieść o północy, charakterze jej muzyki i twórcach – niezwykle frapujących.

Geirr Tveitt, inspirujący się norweskim folklorem, ideami Hansa Jacobsona głoszącymi odwrót od chrześcijaństwa na rzecz wiary w Odyna, Thora czy Baldura, nauki pobierał m.in. u Nadii Boulanger i Arthura Honeggera. Pisał symfonie, balety, koncerty instrumentalne (w tym rewelacyjny IV Koncert fortepianowy „Aurora Borelias”, do którego tytułu pierwszej części Northern Lights nawiązuje tytuł płyty), napisał w 1937 roku traktat harmoniczny Tonalitätstheorie des parallellen Leittonsystems. Niemal cała jego twórczość, którą przechowywał w swoim domu na farmie w Kvam, spłonęła w 1970 roku. To piękny gest rozpocząć właśnie od niego i od fragmentu 50 melodii ludowych z Hardanger op. 150, w którym pobrzmiewa rozstanie – jak pełne rozpaczy musiało być rozstanie z dorobkiem życia!

Halfdan Kjerulf, który jeszcze przed Griegiem sięgnął po norweski folklor, jawi się jako rewelacyjny melodysta, nie odbiegający inwencją od innych kompozytorów szkół narodowych – Dvořáka, Smetany czy Musorgskiego. Wyraźnie wyczuwalne są pokrewieństwa między nim, a fortepianowym Sibeliusem, którego odkrył niedawno Leif Ove Andsnes. Uczennicą Kjerulfa była Agathe Backer Grøndahl, jedyna w tym zestawieniu kompozytorka, przyjaciółka Griega, wyśmienita pianistka, która wykonała jego Koncert fortepianowy na Wystawie Paryskiej w 1889 roku (wtedy też zaprezentowano wieżę Eiffla). David Monrad Johansen to następne pokolenie – jego język muzyczny wyróżnia odwaga harmoniczna, a obecne w Obrazkach z Nordlandu modernistyczne inspiracje raczej każą umiejscowić go w pobliżu Leoša Janáčka, Karola Szymanowskiego czy Beli Bartóka. Harald Sæverud pointuje album próbką nowej, różnej od najlepiej znanej, wersji muzyki do dramatu Peer Gynt Ibsena. Grieg za to powraca jak temat w rondzie z wariacjami.

Jego twórczość została potraktowana jak punkt odniesienia – dla większości był drogowskazem lub inspiracją – bezpośrednio dla Grøndahl czy Johansena, pośrednio dla Sæveruda, który długo nie mógł się zdecydować na stworzenie „konkurencyjnej” muzyki z szacunku dla arcydzieła Griega. Nie mamy wrażenia, słuchając nagrań, że pozostali twórcy toczą z nim zacięty bój o niepodległość, jak niektórzy u nas z Moniuszką czy Szymanowskim. Tę bezkonfliktowość podkreśla także wybór utworów – urocza Suita…, Norweskie tańce ludowe, Norweskie tańce chłopskie czy wreszcie Nokturn Nr 4 z Utworów lirycznych op. 54. Słuchając, myślałem o tym, że nietrafne jest nazywanie Griega „Chopinem północy” (choć broni tego określenia prof. Bernard Piotrowski, skandynawista, autor pierwszej polskiej biografii kompozytora), ponieważ biegnie ono po linii prostych skojarzeń – taniec, motywy ludowe, fortepian, elegancja, romantyzm, a przecież u Griega zupełnie odmienny  jest język harmoniczny, inna melodyka i brzmienie – weźmy choćby część środkową Nokturnu, jako żywo przypominającą Debussy’ego. Ale nie czas to i miejsce kłócić się z Hansem von Bülowem, który to określenie ukuł.

Możemy Griega potraktować jako metaforycznego przewodnika po płycie Nordic Lights. Realnie jednak muzycznym szlakiem prowadzi nas Aleksandra Soboń-Wakarecy.

Fot. Zofia Zija & Jacek Pióro

Przede wszystkim pianistka robi to bardzo sprawnie – nie ma dłużyzn, przegadania, nadmiernego wyciszania ani emfazy. Nie jest typem wirtuoza, któremu wydaje się, że jest „sprawcą wschodu słońca”, choć giętkie palce mówią wszystko, co pomyśli głowa. Dobór utworów wywołuje nieustanne zderzanie się żywiołów tanecznego i motorycznego z lirycznym i statycznym. W tym pierwszym odnosiłem wrażenie pewnego zagonienia i zbyt ciężkiej ręki, szczególnie w Suicie… Griega. W Rigaudon przydałaby się zabawa z konwencją, poczucie humoru, dialog… Tymczasem charakterystyczny powracający zwrot kadencyjny z repetycją dwóch akordów jest zbyt prędko wystukany i pozostawia wrażenie strzepnięcia z palców. Marsz weselny Myllargutena Griega czy Zwiędły Grøndahl mają w sobie tę wesołość, radość i finezję, której w Suicie zabrakło.

Dużo piękniej pod palcami Aleksandry Soboń-Wakarecy brzmi liryka. Pieśń powitalna Tveitta, słynna Aria z Suity, Ślub Panny Skudal Griega, czy rozpięty między intymnością a namiętnością Profil kobiety Johansena to najlepsze momenty płyty – wyśmienicie pianistka balansuje między rozrzewnieniem, kantyleną, śpiewnością i fortepianową elegancją a prostym ludowym śpiewaniem i tańczeniem. Owszem, może trochę brakuje Polliniowskiego legata, ale to w końcu nie Chopin (oj, nie!), tylko skandynawska surowość. Bez przesady – serce wciąż bije, nie zostało zupełnie skute lodem.

Przy którymś z kolei przesłuchaniu zacząłem żałować, że tak niewiele jest na tej płycie wątków impresjonistycznych i modernistycznych (w zasadzie tylko w Obrazkach z Nordlandu Johansena). Wyczucie kolorystyki jest u Aleksandry Soboń-Wakarecy ewidentne i zachwyca, podparte sprawnością techniczną, zaostrza apetyt na dalsze poszukiwania w obrębie skal modalnych, nieoczywistych zestawień rejestrów czy fakturalnego kontrastowania. Jeśli zachęcony świetnymi krótkimi opisami w książeczce miałem „dostrzec światło ukryte między dźwiękami z północnej krainy”, to właśnie u Johansena.

Przywołałem na początku Rozstanie Stanisława Grochowiaka, ponieważ wyczuwam w nim pewne pokrewieństwo mroźnej śmierci, oszczędności wyrazu, ascetyczności także tego, co rozśpiewane, właśnie z muzyką norweską, choć bolesne obrazy przywołane w tym wierszu z kompozycjami na płycie bezpośrednio nie licują. Chyba największym atutem, poza starannie dobranym programem debiutanckiej płyty Aleksandry Soboń-Wakarecy, jest właśnie wyczucie idiomu chłodu, dystansu, surowości i przekazanie go w taki sposób, że chce się go więcej! Czekam z niecierpliwością na kolejne olśnienia z północy.

Dodaj komentarz

avatar
  Subscribe  
Powiadom o