Dziwię się, że atrament nie wysycha mi w piórze, a klawisze w laptopie nie odpadają, gdy w Krakowie wystukuję recenzję Warsaw Music Salon, najnowszego albumu Arte dei Suonatori, który ukazał się nakładem CD Accord. Wszak Krakusy nie gęsi, swój salon muzyczny (Elżbiety Stefańskiej) mają. Piszę oczywiście w trzeciej osobie liczby mnogiej, bo ze mnie żaden Krakus, jeno Cieszyniok, a to w przypadku Arte nie pozostaje bez znaczenia.
Arte dei Suonatori to pierwszy zespół grający muzykę dawną, który usłyszałem na żywo, jeszcze w latach szkolnych – właśnie w Cieszynie. To ich wykonania wprowadziły mnie w świat Telemanna, Purcella czy Bacha. Pamiętam fenomenalne występy sopranistki Marii Keohane, flecisty Alexisa Kossenki czy Andreasa Arenda, którego kilka lat później słuchałem już w Krakowie, występującego w szeregach Capelli Cracoviensis.
Na ich koncerty zabierałem swoją Babcię. Była znakomitym, bezproblemowym kompanem koncertowym, który nigdy się nie nudzi, z uwagą słucha, choć nie wie, co to temat, przetworzenie i repryza, ani czym różnią się struny jelitowe od stalowych. W ogóle nie przeszkadzało jej to w formułowaniu ostrych jak brzytwa recenzenckich spostrzeżeń. Pamiętam, że po Scarlattim, bodaj w 2007 roku, na jednej z ostatnich edycji festiwalu „Muzyka Dawna w Cieszynie”, powiedziała: „to było tak zagrane, że nawet mysz się nie przeciśnie. A szkoda, bo jakby się przecisnęła, to przynajmniej byłoby ciekawie”.
Dzisiaj Arte dei Suonatori do Cieszyna rzadko zagląda, a festiwalu nie ma – umarł z głodu, spowodowanego krótkowzrocznością i głupotą ówczesnych władz miejskich, dzięki którym w moim rodzinnym mieście, oprócz zubożonych edycji „Viva il Canto”, próżno szukać rasowego festiwalu muzyki klasycznej. Mam wielką nadzieję, że z kolan powstanie „Dekada muzyki organowej i kameralnej” – gołębie gruchają na rynku, że stery festiwalu objęła Grażyna Durlow, która, oprócz kontaktów, ma gust, smak i talent do programowania. Niestety ma w sobie również determinację do działania mimo wszystko, która włodarzy rozpieszcza i sprawia, że nie pojmują starej maksymy Andrzeja Bursy, mówiącej, że „za darmo nie dostaniesz nic ładnego”.
Wróćmy do zapoznanego w Cieszynie w lepszych czasach Arte dei Suonatori. Cenię ten zespół za trzy rzeczy: po pierwsze przecierał w Polsce szlak wykonawstwa historycznego, zanim pojawiły się takie zespoły jak {oh!} Orkiestra Historyczna czy Capella Cracoviensis. Po drugie na ich koncertach, szczególnie z Bolette Roed czy Alexisem Kossenko wytwarzała się niebywała energia – to oni sprawili, że zakochałem się w Telemannie, że zachwyciłem się La Stravaganzą Vivaldiego (za ten album w 2003 roku otrzymali nagrodę magazynu Gramophone). Po trzecie zespół jest wierny raz przyjętej stylistyce (choć zdarzały się miłe skoki w bok, jak wspólny występ w 2014 roku z Musikfabrik na Warszawskiej Jesieni albo płyta nagrana z Czesławem Mozilem). Arte to ład, spokój, opanowanie, zdolność tworzenia nagrań wzorcowych, „pierwszych”, od których dobrze jest zaczynać przygodę z danym dziełem czy kompozytorem.
À propos bystrej myszy, której zabrakło w 2007 roku. Mam poczucie, że gdyby się taka mysz pojawiła na płycie Warsaw Music Salon wcale by jej to nie zaszkodziło, a może nawet uchroniło słuchacza od kilku dyskretnych ziewnięć.
Jestem wobec tego nagrania trochę bezradny. Z jednej strony nie sposób niczego poważnego zarzucić wykonawcom – grają jak na muzyków Arte przystało – solidnie, precyzyjnie i grzecznie. Elementem nowym w składzie jest Katarzyna Drogosz. Fortepian, skonstruowany na podstawie instrumentu Michaela Rosenbergera z 1805 roku, znajdującego się w zbiorach Kunsthistorisches Museum w Wiedniu, brzmi pod jej palcami niebywale stylowo, pianistka radzi sobie z nim doskonale – wystarczy posłuchać gęstych, perlistych tryli w pierwszej części Kwartetu E-dur Elsnera. Pięknie, nieco chropowato brzmią skrzypce Ewy Golińskiej, miękko i ciepło altówka Natalii Reichert oraz wiolonczela Macieja Łukaszuka, która potrafi zaskoczyć momentami nieco agresywniejszym atakiem. Szkoda, że takich momentów jest niewiele.
Używając słynnego sformułowania nestorki krakowskiego dziennikarstwa muzycznego Anny Woźniakowskiej, można powiedzieć, że „wykonawcy spełnili swoje zadanie”, ale nie do końca spełniają je utwory, które są po prostu niezbyt ciekawe. Oczywiście to muzyka nie grana często i jej rejestracje, na dodatek pozbawione udziwnień, solidne, zagrane na historycznych instrumentach mają sporą wartość fonograficzną. Kwartet Elsnera poza intrygującym zwrotem melodycznym pierwszego tematu nie przynosi nic fascynującego – pierwsza część koszmarnie się dłuży, a w Romancy brakuje inwencji melodycznej i wokalnej. Kwartet g-moll Mozarta ma, owszem, beethovenowsko brzmiący pierwszy temat Allegra oraz całkiem urokliwą część środkową, ale nic w nim pociągającego. Trio Franciszka Lessla przelatuje jak rozpędzony skład pociągu bez zatrzymywania się na stacji i choć powtarzałem moment tego przejazdu parokrotnie, to wciąż niczego nie zapamiętałem.
Może to dlatego, że skażony romantyzmem nie czerpię radości z klasycznych proporcji. Chyba nikt, kto zasiadał w warszawskim salonie, by posłuchać Lessla, Elsnera czy Mozarta nie uczyniłby zarzutu z powtarzalności i rzemieślniczej proporcjonalności tych kompozycji. Poszukałem więc w klasycznych pismach jakiejś odtrutki na moje skażenie (albo usprawiedliwienia mojej ułomności). Trafiłem na Jana Śniadeckiego, czyli Mickiewiczowskiego Starca z Romantyczności, który pisał w Filozofii umysłu ludzkiego o klasycznych regułach piękna, które można opisać kryteriami rozumu: „prawidłami proporcji, porządku, perspektywy, fenomena farb, światła i cieni…”. Filozof jednak wskazuje, że mogą się zdarzyć wytwory sztuki, które tym kryteriom się wymykają i – o zgrozo! – budzą zachwyt. Ale nie ma się co martwić, Śniadecki uspokaja:
„I lubo są rzeczy smakowne, które zajmują nasze upodobanie, które się czują, ale się wytłumaczyć nie dają, to jest, gdzie rozum nie może zdać sprawy z tego, co nam się podoba, atoli są to jakieś skryte natchnienia talentu, nie dlatego do wytłumaczenia trudne, żeby w nie rozum wcale nie wpływał, ale dlatego, że nie masz jeszcze odkrytych i na jaw wyprowadzonych powszechnych prawideł piękności, do których nam się odwołać przypada”.
Ową „rzeczą smakowną”, która ma w sobie „skryte natchnienia talentu” jest bez wątpienia Fantazja F-dur Marii Szymanowskiej, od której zacząłem słuchanie płyty i na końcu parokrotnie do niej wracałem.
Ta około dziesięciominutowa muzyczna opowieść wyszła spod palców kompozytora-praktyka. Szymanowska jako pianistka musiała być naprawdę olśniewająca. Jej petersburski salon muzyczny tętnił życiem, była na szczycie socjety kulturalnej, robiła zawrotną karierę międzynarodową, a wzdychali do niej najwięksi twórcy początku XIX wieku: Beethoven, Goethe, Paganini, Meyerbeer, Glinka, Puszkin i wielu innych. Powody tego zachwytu słychać w jej muzyce – choć przypina się jej dzisiaj etykietkę „brillante”, w moim przekonaniu nie opisuje dobrze jej stylu, bardzo indywidualnego. Jest w jej muzyce śpiewność, dezynwoltura, na którą zwracano uwagę nawet w historycznych recenzjach, zaczątki Chopinowskiego rubata i polski idiom. Wszystko to znajdziemy w tej Fantazji, a dodatkowo jeszcze całkiem nowoczesny jak na 1819 rok styl improwizacyjny. Tu nie ma ziewania dzięki – mówiąc znów Śniadeckim – „rozpasanej imaginacji”. Wykonanie Katarzyny Drogosz czerpie z niej pełnymi garściami, wykorzystując lekkość historycznego fortepianu, czarując piękną artykulacją górnego rejestru, olśniewając wirtuozerią i wdziękiem.
Jest to na tyle obiecujące, że w imieniu całej jednoosobowej redakcji Szafy Melomana postuluję solowy album Katarzyny Drogosz z kompozycjami Marii Szymanowskiej. „Skrytym natchnieniom talentu” należy dać ujście. Takiego warszawskiego czy petersburskiego salonu prędko bym nie opuścił, został do późna i jeszcze w dorożce żywo dyskutował z jego pozostałymi bywalcami.
Warsaw Music Salon
Arte dei Suonatori Piano Quartet
Katarzyna Drogosz, Ewa Golińska, Natalia Reichert, Maciej Łukaszuk
Józef Elsner, Maria Szymanowska, Wolfgang Amadeusz Mozart, Franciszek Lessel
CD Accord, kwiecień 2020, ACD 269-2
Dodaj komentarz