Niedawno wezbrała fala wskrzeszeń oper Leonarda Vinciego. W Polsce, w 2016 roku na Festiwalu Oper Barokowych w Warszawie pokazano jego Semiramidę (pod kierownictwem Marco Vitalego), a w ostatnią niedzielę po blisko 300 latach {oh!} Orkiestra Historyczna z gwiazdorską obsadą solistów zaprezentowała w Gliwicach, na festiwalu All’improvisso, koncertowe wykonanie Gismondo, re di Polonia.
Zauważyłem, że coraz częściej w odniesieniu do Vinciego pojawiają się przymiotniki „znakomity”, „świetny”, a nawet gdzieś trafił się „genialny”. Wiadomo – został odkryty, koncerty promują hasła o „współczesnych premierach”, ale nie przesadzajmy. Był to na pewno sprawny melodysta i efekciarz, na dodatek niepozbawiony talentu. Wiedział, co się wówczas podobało i dawał to całymi garściami. Na szczęście nie zaszedł w tej praktyce tak daleko jak Patryk Vega, ale na pewno potrafił się odnaleźć na ówczesnym rynku muzycznym, czego historia opery Gismondo jest dobrym przykładem.
Vinci napisał ją w 1727 roku z dedykacją dla Jakuba III Stuarta, pretendenta do angielskiego tronu, a także patrona rzymskiego Teatro delle Dame. Nie wykorzystał tym razem jednego ze świetnych librett Metastasia (a starał się zazwyczaj być pierwszy w kolejce do jego tekstów), tylko anonimową przeróbkę dramy Il vincitor generoso, do której blisko 20 lat wcześniej napisał muzykę dość popularny w Rzymie Antonio Lotti. Krótko mówiąc – Vinci zrobił remake. Chodziło o to, by sięgnąć po „polski” temat, bo żoną Jakuba III była Maria Klementyna Sobieska, wnuczka Jana III Sobieskiego. Miły gest (jeden z wielu) i najwyraźniej opłacalny, bo Vinci dwa lata później otrzymał stanowisko impresaria w Teatro delle Dame.
Historia opowiedziana w Gismondo jest dość pogmatwana – przenosimy się do renesansowej Polski tuż przed zawarciem unii lubelskiej. Wyrozumiały do przesady i cnotliwy król Zygmunt August dąży do pojednania z dumnym i pewnym siebie litewskim władcą Przemysławem. Ten niechętnie przystaje na sojusz i tylko pod warunkiem, że hołd polskiemu władcy będzie mógł oddać w namiocie, po kryjomu. Jednak w trakcie uroczystości namiot przewraca się, co Przemysław uznaje za despekt i dobry powód do wypowiedzenia wojny. To zaledwie tło zdarzeń, bo na pierwszy muzyczny plan wybijają się zakochani potomkowie zwaśnionych władców – Otto, syn Zygmunta oraz Kunegunda, córka Przemysława. Miłość czy lojalność wobec ojczyzny i ojca-władcy stanowi stary sprawdzony motyw – to samo, tylko o niebo lepiej zrobione jest przecież w Romeo i Julii. Do tego dochodzą pomniejsze romanse i intrygi, które znajdują swoje rozwiązanie w happy endzie.
Polska jest tu potraktowana jako kraj równie egzotyczny, co Turcja w Uprowadzeniu z Seraju Mozarta, a nawet bardziej, bo w Gismondo akcja mogłaby się dziać gdziekolwiek, a wszystkie romanse, intrygi, zdrady służą tylko jednemu – aby soliści mogli się jak najefektowniej pokazać w pełnych emocji ariach.
Połowa XVIII wieku to czasy absolutnego panowania kastratów (swoją drogą potworna praktyka, ale o tym kiedy indziej). To dla nich publiczność przychodziła na opery i ich uwielbiały dwory. Dlatego w obsadzie Vinci umieścił wyłącznie głosy o wysokim rejestrze, nie przejmując się dopasowaniem do roli. Podobno na premierze w 1727 roku miał zaśpiewać Farinelli – chyba pierwszy w dziejach muzyczny gwiazdor i celebryta w nowoczesnym rozumieniu tego słowa, czyli taki, który był bogaty, miał psychofanów (kobiety podobno mdlały, gdy wykonywał koloratury), którego życie było pełne intryg i budziło wręcz niezdrowe zainteresowanie.
Tyle historii. A teraz wieczór w Gliwicach.
Opera została wykonana koncertowo. Po pierwszej arii ktoś zaklaskał, co od razu się przyjęło, jakby to był recital, a nie dzieło dramatyczne. Gratuluję publiczności właściwej oceny sytuacji – faktycznie Gismondo był tego wieczora recitalem na trzy soprany i czterech kontratenorów. Ponieważ opera w stylu galant działa na zasadzie dwubiegu recytatyw-aria, to oklaski były po każdej arii (co około 10 min). Z punktu widzenia recenzenta sytuacja idealna – po temperaturze braw mogę stwierdzić, co się publiczności podobało.
I wiecie co? Nic się nie zmieniło od 300 lat. Najgoręcej przyjmowane były arie furioso, np. aria Przemysława z aktu II o wypowiedzeniu wojny. Duże wrażenie zrobiła efektowna aria Otto ze słowikiem Quell usignolo z I aktu z towarzyszeniem fletu. Długie kadencje, koloratury, duże amplitudy skoków, skrajne rejestry – na to wszystko publiczność reagowała bardzo żywo, dokładnie jak w Rzymie w I połowie XVIII wieku.
Na scenie panowała Sophie Junker (Kunegunda) i Yuryi Mynenko (Otto). Oboje specjalizujący się w muzyce barokowej – dwa znakomite, szalenie sprawne technicznie głosy o dużej sile. Mynenko zasłynął jako pierwszy Ukrainiec i zarazem pierwszy kontratenor w finale konkursu BBC Cardiff Singer of the World. Sophie Junker, która zgarnęła chyba najgorętsze oklaski na koniec, występowała już w szerokim i bardzo zróżnicowanym dawnym repertuarze od Monteverdiego, przez Carissimiego, Haendla, Bacha (Pasje!), Vivaldiego po Mozarta, a nawet Chabriera.
Max Emmanuel Cenčić (Zygmunt August), którego z góry uznałem za gwiazdę wieczoru wypadł jak chłodny profesjonalista. Znałem go wcześniej z dwóch sporych sukcesów płytowych – arii operowych Porpory (Decca 2018) oraz tegoż Germanico in Germania (Decca 2017). Jego rola w Gismondo nie pozwalała na wielki popis, ale pokazał klasę i doświadczenie. Bardzo cenię w jego warsztacie dopracowanie detali – dykcję, wykończenie fraz, realizację tryli. Mimo to głębszych emocji we mnie nie wzbudził.
Moim number one tego wieczoru był Nicholas Tamagna (Herman) – czarny charakter, odpowiadający za przewrócenie namiotu i wywołanie wojny, opętany chęcią zemsty na Przemysławie, który zabił mu brata. To jedyna postać, która kończy tragicznie – samobójstwem. Tamagna potraktował swoją drugoplanową rolę bardzo poważnie – było to widoczne nie tylko w gestach, ruchu, ale przede wszystkim w wykonaniu recytatywów, którym starał się nadać brzmienie naturalnej mowy. Było to potwornie trudne zadanie, ponieważ recytatywy w Gismondo są bardzo konwencjonalne. Wyszło mu to bezbłędnie – nie przekroczył granicy dobrego smaku i był autentyczny. Pomyślałem, że to Robert Bachara, ale w skórze kontratenora.
Nieźle czarowała także Dilyara Idrisova, dysponująca sopranem o bardzo miękkich, przyjemnych górach. Świetna koloratura – chętnie posłuchałbym jej na żywo w mozartowskim repertuarze. Równie czarujący okazał się Jake Arditti, szczególnie w arii ze skrzypcami z II aktu.
Do głównej stawki mniej pasowała Aleksandra Kubas-Kruk, ponieważ jako jedyna z siódemki solistów nie specjalizuje się w wykonawstwie muzyki dawnej – związana z Operą Wrocławską ma w swoim repertuarze głównie XIX-wieczne szlagiery (Gilda w Rigoletto, Violetta w Traviacie, Hanna w Strasznym dworze i wiele innych). Nie czynię z tego zarzutu – jej odmienność dobrze współgrała z rolą dumnego Przemysława, a głos o nieco większym ciężarze, ze skłonnością do forte od którego pękają kieliszki, robił wrażenie i musiał się podobać.
Wspaniale wypadła {oh!} Orkiestra Historyczna. To młody zespół (założony w 2012 roku w Katowicach), który rośnie i rozwija się w niebywałym tempie i staje się powoli w Polsce jedną z najlepszych orkiestr grających muzykę dawną. Ma bardzo nowoczesną i profesjonalną promocję, za którą idzie wysoka jakość. Poprowadzona w niedzielę przez Martynę Pastuszkę, pokazała radość muzykowania. Zobaczycie to w galerii poniżej, a ja tylko zwrócę nieśmiało uwagę na Petrę Ambrosi (obój, flet) oraz Hugo Miguela de Rodas (teorba, gitara), którym przez blisko 2.5 godziny uśmiech nie schodził z ust.
Entuzjastyczna atmosfera się udzielała i huraganowe, zasłużone standing ovation było najlepszą puentą tego wieczoru.
„Aleksandra Kubas-Kruk, (…) jako jedyna z siódemki solistów nie specjalizuje się w wykonawstwie muzyki dawnej”. Czyli organizatorzy festiwalu Haendlowskiego w Karlsruhe się nie znają i od 2017 kiedy Pani Aleksandra uratowała premierę „Arminia” (z rewelacyjnymi recenzjami za występ) niepotrzebnie jest zapraszana na kolejne festiwale (2018 „Alcina” oraz festiwal w 2019 również). Brawa w trakcie koncertu zebrała największe zaraz po Niej Pani Junker i Pan Cencić. Inna sprawa to że rys historyczny jest tylko ptetekstem. A błędów historycznych w nim jest co nie miara (np. Zygmunt August przed unią lubelską był jednocześnie wladcą Polski i WKL, miał tylko jedną nieślubną córkę… Czytaj więcej »
Ależ Aleksandra Kubas-Kruk wypadła znakomicie i nigdzie nie napisałem, że się nie nadaje do barokowego repertuaru. Chciałem tylko podkreślić, że jest duża różnica między śpiewakiem, który poświęca się wykonawstwu muzyki dawnej, a śpiewakiem, dla którego przede wszystkim XIX-wieczny repertuar jest chlebem powszednim. I nie jest to różnica typu lepsze-gorsze, tylko po prostu inne. Tę odmienność walorów głosowych Kubas-Kruk uznałem w recenzji za atut.
Bardzo dziękuję za miłe słowa i słuszne zwrócenie uwagi na to, że historia jest tu tylko pretekstem, choć pretekstem do całkiem udanych popisów wokalnych 😉
Junker dostała zasłużenie największe brawa,-nie Pani Kubas-Kruk, której występ trudno uznać za udany.I nie pomogą tu czysto wykonane koloratury, bo trudno jest zaakceptować szorstki głos, który wielokrotnie wpada w krzyk. Każde wejście Pani Kruk przyprawiało mnie o ciarki, tak było nieprzyjemne. Za to duet Junker Mynenko godny Haendla, a dramatyczna aria z ostatniego aktu Junker to coś, co pamięta się latami .
Dziękujemy za recenzję! Cieszę sie, że koncert przypadł do gustu. Dobór śpiewaków do ról jest niezwykle trudnym zajęciem- szczególnie dlatego, że efekt może odbiegać od wcześniejszych wyobrażeń, a przekonać sie o tym mozna dopiero w trakcie przygotowań do koncertu (i nie cofamy się do etapu wcześniejszego). Tym samym jestem wdzięczna Maxowi Cencicowi za tę świetną konstelację naszych gwiazd- solistów. Szanuję też fakt, że przydzielając role pozostawił sobie ( biorąc pod uwagę jego pozycję, doświadczenie etc) arie nie najbardziej spektakularne… Dalszy etap doboru roli do głosów przebiega w sposób dość oczywisty. Im lepszy, doświadczony, utalentowany solista tym wiecej arii wykonuje w… Czytaj więcej »
Absolutnie nie ma za co, recenzja stara się oddać tylko to, czego udało się Wam dokonać 🙂 Bez bicia przyznam się – nie wiedziałem, że to Max Cencic odpowiadał za obsadę. Dziękuję za tę informację. Tym większy ukłon w jego stronę, bo nawet śpiewając partię Zygmunta, nie najbardziej eksponowaną, zrobił to znakomicie i otrzymał ogromne brawa.
Raz jeszcze gratuluję i życzę spektakularnego sukcesu z Gismondem w Wiedniu!
Jako osoba interesująca się Farinellim od dawna muszę sprostować, że jego życie (wbrew temu, co pokazano w filmie Gerarda Corbiau), wcale nie było pełne intryg! On nie był Caffarellim ani Marchesim, którzy wdawali się w bójki i romanse! To był spokojny, mile usposobiony człowiek, który trzymał się z dala od wszelkich aferek i był najbardziej uprzejmym z kastratów (obok Gizziella).. P.S. Gliwice, tak trzymać! Tylko następnym razem nie organizujcie takich eventów w niedzielę 🙂
Dziękuję za to sprostowanie i gotowy pomysł na wpis demitologizujący najsłynniejszego z kastratów 🙂