„A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Krakusy nie gęsi, iż swą włoską Halkę mają”. Dzięki Pawłowi Orskiemu, dyrektorowi Festiwalu Muzyki Polskiej, doczekaliśmy się drugiej Halki po włosku, tym razem w Krakowie, na dodatek zupełnie innej niż ta, którą znam z nagrania zrealizowanego przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina z Fabio Biondim. I dobrze!
Chyba podobnie jak większość koleżanek i kolegów po piórze byłem urzeczony tym, że na ubiegłorocznym Festiwalu Chopin i Jego Europa pokazano inną Halkę – dzieło żywe, muzycznie dorównujące poziomem operom Donizettiego czy Verdiego, psychologicznie frapujące, bez cepeliady i gadania o „ojcu opery narodowej”. Kluczem okazało się wykonanie jej po włosku i na historycznych instrumentach. Nic dziwnego, że posypały się komplementy, ale po roku już można iść dalej. A nawet trzeba, bo to nagranie do ideałów nie należy.
Po początkowym entuzjazmie krytyka narzekała na „odśpiewane” partie Zofii, Janusza i Stolnika (Monika Ledzion-Porczyńska, Robert Gierlach i Rafał Siwek), problemy dykcyjne, nieuchwycenie idiomu polskich tańców przez Biondiego i zbyt szybkie tempa w niektórych partiach orkiestrowych. Polecam reportaż w Dwójce Radiowej z przygotowań do premiery, są tam kwiatki, które tłumaczą, co poszło nie tak.
Ale nie ma się co krzywić. To generalnie dobre wykonanie o pionierskim znaczeniu. Doświadczenie procentuje, a jak powiedział Otto von Bismarck, tylko głupi uczy się na własnych błędach, mądry uczy się na cudzych.
Tę zasadę Paweł Orski zastosował, konstruując obsadę krakowskiej włoskiej Halki. Po pierwsze nie szukał drogiego, gwiazdorskiego zespołu z zagranicy. Pod nosem jest capella cracoviensis, która ma wszystko, czego potrzeba – doświadczenie w graniu Halki (wersja w reż. Cezarego Tomaszewskiego z 2017 roku, wileńska prezentowana m. in. w Lizbonie, Brukseli i Pradze), Jana Tomasza Adamusa, czyli dyrygenta-wizjonera i wreszcie wyczucie, które sprawiło, że zespół z łatwością poruszał się pomiędzy polskim idiomem, a poetyką dawnych instrumentów, co chyba najbardziej zachwycająco wypadło w słynnej arii Jontka. O tym za chwilę.
Po drugie dobór obsady był dopasowany do wersji koncertowej. W tego typu wystawieniach cały dramat rozgrywa się w tylko muzyce i słowie. Nie ma scenografii, kostiumów, świateł, baletu i innych „rozpraszaczy”. Ale da się utrzymać uwagę publiczności przez dwie i pół godziny. Warunek jest jeden – wykonawcy muszą naprawdę rozumieć swoje partie, mieć pomysł na siebie i sprawić, abyśmy im uwierzyli. Nie pomogą w tym reżyser, makijaż i przebranie. Ale i nie przeszkodzą.
Ten warunek spełnili wszyscy soliści, a najbardziej jeden – rosyjski baryton Konstantin Suchkov, który wykonał partię Janusza, jednego z największych sukinsynów w galerii bohaterów polskich oper. A pomyśleć, że w dramacie Halszka Wolskiego był legionistą, który na wieść o tym, że jego matka kazała Halkę nagą przegonić przez wieś, a następnie zatłuc kijami, bez namysłu pakuje swej rodzicielce kulę w łeb, a następnie sam się pozbawia życia. Habent sua fata dramatis personae.
Suchkov doskonale wszedł w rolę okrutnego, ale zarazem tchórzliwego szlachciury, nie potrafiącego wziąć odpowiedzialności za swoje czyny. Głosowo fenomenalny – z jednej strony bohaterski baryton, który z Jontkiem rozmawia z pozycji siły, a z drugiej przestraszony chłopiec, niepotrafiący spojrzeć Halce w oczy. Warto sobie uświadomić, co Janusz naprawdę zrobił góralce. Otóż biedna dziewczyna w pierwszym akcie wyznaje, że jej matka zmarła dawno temu, odszedł także ojciec, który był kmieciem (czyli chłopem najemnym – nie pozostawił jej niczego). Kiedy przychodzi do Janusza, prosi nie tylko o miłość, ale przede wszystkim o to, by jej pomógł. „Sokół” ani myśli się z nią wiązać, bo już zaciera ręce na ślub z Zofią Stolnikową. Nie tylko nie potrafi się zdobyć na szczerość wobec góralki, ale nawet nie próbuje kupić jej milczenia, ani uratować od nędzy i głodu niczemu winnego dziecka. Suchkov drobnymi gestami, spojrzeniami, a nade wszystko interpretacją tekstu zbudował dokładnie taką fałszywą, pozbawioną empatii postać, do której mamy ochotę podejść, potrząsnąć i zakrzyknąć „opamiętaj się, człowieku, i postępuj wreszcie jak należy”.
Z kolei skośnooka Halka – Yuko Naka – to był dobry chwyt marketingowy i na szczęście w równym stopniu znakomity wybór obsadowy. Wiem, że to trochę oczywiste skojarzenie, ale postać Halki ma coś wspólnego z Cio Cio San – podobnie jak bohaterka opery Pucciniego, Halka jest pozbawiona środków do życia, mężczyzna z „wyższej sfery” ją uwiódł, wykorzystał i porzucił, do końca mamiąc okrągłymi słówkami (choć Pinkerton przynajmniej swoje nieślubne dziecko chce przygarnąć), jest zupełnie sama i podobnie jak Pani Motyl, na końcu popełnia samobójstwo. Yuko Naka śpiewała tę partię trochę tak, jak wykonuje się Butterfly w III akcie, z potężną dramatyczną siłą, głosem bardzo mocnym, momentami trochę drażniącym i agresywnym, ale tak się to robi. Strużki potu spływające po jej czole i klatce piersiowej nie były tylko efektem popsutej klimatyzacji w Nowohuckim Centrum Kultury, ale dowodem prawdziwego zaangażowania.
Duże nadzieje wiązałem z Jurym Horodeckim, który zaliczył dobry występ w Operze Wrocławskiej, śpiewając w ubiegłym roku Jontka w inscenizacji Grażyny Szapołowskiej. Wspaniale frazuje, wczuwa się w muzykę (stawiam orzechy przeciw dolarom, że ta partia mu się autentycznie podoba), a urodą nieco przypomina dumnego młodego górala. Szkoda, że śpiewał po prostu za cicho i raz po raz przykrywała go orkiestra, która podczas wykonań koncertowych umieszczona jest za plecami śpiewaka, a nie bezpiecznie schowana w orkiestronie. Ale, ale! W arii Szumią jodły… (Fra gli abeti il vento geme) ten mniejszy wolumen sprawił, że chyba wszyscy dostrzegli fantastyczny manewr, którego – przyznam się – nigdy wcześniej w tym operowym przeboju nie wyłapałem.
Otóż wraz z Jontkiem „śpiewał” obój, niczym w Von den Stricken meiner Sünden z Pasji Janowej Bacha. Oczywiście on tam zawsze był, ale raczej dostrzegalny we fragmentach instrumentalnych. Tym razem został wyciągnięty „na wierzch” i wszedł na równych prawach w dialog z solistą. Niesamowity zabieg, który pokazał, że Moniuszko dobrze znał retorykę instrumentów – wszak od Bacha obój był kojarzony z bólem, żalem, rozpaczą. O tym żalu przecież Jontek śpiewa. Na bogactwo partii orkiestrowej u Moniuszki zwracał już uwagę Fabio Biondi – w Halce orkiestra nie jest tylko akompaniatorem, ale żywym uczestnikiem dramatycznej akcji. Właśnie zastosowanie historycznych instrumentów o barwie mniej stopliwej, niż w przypadku współczesnych orkiestr pozwala to pokazać.
Dwa wspaniałe basy, choć zupełnie od siebie różne – Vladislav Buyalskiy (Dziemba) i Renaud Delaigue (Stolnik) to ten sam przypadek – kiedy w drugoplanowej roli obsadzony jest śpiewak wysokiej klasy, nie możemy się jego partii doczekać. Buyalskiy, „wyłowiony” na Konkursie Moniuszkowskim w Warszawie ma tak piękne piwnice, że myślę, że nieraz o nim jeszcze usłyszymy. Delaigue to z kolei weteran z głosem o zdecydowanie barokowym charakterze. W jego partii Stolnik stracił swój kontuszowy charakter, przestał pohukiwać i potupywać, za to zyskał jak miód lejącą się frazę. Podobnie barokowym, acz delikatnym, bardzo melodyjnym i ciepłym sopranem odznaczała się Sheva Tehoval, która z Zofii zrobiła trochę Gildę z Rigoletta – bardzo ciekawy trop.
Całość była wciągająca jak dobry film. Przez dwie i pół godziny zero nudy, powiem więcej – gdy zbierałem się do wyjścia po długich owacjach, na niektórych twarzach dostrzegłem wzruszenie. To Halka może jeszcze wzruszać?
Otóż może. Bo to historia bolesna i autentyczna. Moniuszko nie napisał udramatyzowanej składanki tanich popisów, które w tamtych czasach święciły triumfy na europejskich scenach. Skomponował dzieło, które było ponurą przepowiednią Wiosny Ludów i swoją muzyką pogłębił je o emocjonalną i psychologiczną złożoność trójki protagonistów – Jontka, beznadziejnie zakochanego, Halki, która od miłości popada w nienawiść, a wreszcie w rezygnację oraz Janusza, chorobliwie tchórzliwego i niedojrzałego „pana”, na którego aż prosi się zaostrzyć kosę. Zastanawiający pozostaje fakt, że te walory dostrzegał Achilles Bonoldi, śpiewak i autor włoskiego przekładu libretta, a nie widzieli tego rodzimi protektorzy warszawskiej opery, podnoszący zarzuty o „szarganiu narodowych świętości”. Znamy to skądś, prawda?
Stanisław Moniuszko: Halka (wersja warszawska we włoskiej wersji językowej, wykonanie koncertowe)
Halka: Yuko Naka – sopran
Jontek: Jury Horodecki – tenor
Janusz: Konstantin Suchkov – baryton
Zofia: Sheva Tehoval – sopran
Stolnik: Renaud Delaigue – bas
Dziemba: Vladislav Buyalskiy – bas
Młodzieniec/Gość II: Szczepan Kosior – tenor
Dudarz/Gość I: Przemysław Bałka – bas
Capella Cracoviensis
Jan Tomasz Adamus – dyrygent
Nowohuckie Centrum Kultury, 20.07.2019
Myślę, że przyjemnie jest zobaczyć różnych wykonawców jednej sztuki. Każdemu co innego się podoba, więc każda interpretacja znajdzie swoich fanów.